Pójdziesz ze mną?


Monika Górska | 15 kwietnia 2022

Mam dla Ciebie prezent. Najpiękniejszy, jaki Ci mogę na tę Wielką Noc podarować. Przeczytasz o nim na końcu listu.

A już teraz…kolejny fragment książki.

Via Dolorosa. Pójdziesz ze mną?

Nikogo nie ma. Nie myślę o tym, czy jest to bezpieczne dla samotnej kobiety o tej porze. Ani o tym, że wczoraj kogoś kilka ulic dalej zadźgali nożem. Mam wrażenie, że wchodzę w jakąś inną przestrzeń i czas. Liczy się tylko to, co JEST. Tu i teraz.

Wypolerowane milionami nóg, brukowane uliczki Jerozolimy, zalane żółtym światłem. Domy w wąskich zaułkach stykające się ze sobą dachami i szyldami. I ta cisza… ta cisza… w miejscu, gdzie zazwyczaj nigdy ciszy nie ma. I tylko od czasu do czasu gardłowe pokrzykiwania albo zawodzenie harcujących kotów. I znowu cisza…

Oto człowiek… skazany na śmierć. Łuk Ecce Homo. I nagle jesteśmy tylko my. On. Ja. I krzyż. Idziemy powoli. Noga w nogę, ręka w rękę.

To nie ja jemu, ale On mi pomaga nieść mój krzyż. Jest w samym sercu akcji. Jest ze mną, w każdym momencie, nawet jak Go nie widzę, ani nie słyszę. 

Nawet jak o Nim nie myślę. Nawet jak Go zapominam albo w ogóle nie chcę o Nim już pamiętać. Jest ze mną nawet wtedy, gdy mam poczucie, że mnie samej już nie ma.

Zakochał się w nas miłością, tak często nieodwzajemnioną. Taka jest wolność. Święta i przeklęta. Bóg musi kochać. Człowiek może zdradzić.*

Idziemy tą drogą krzyżową. Trzeba zadzierać głowę, żeby odnaleźć znaki na murach.

Stacja trzecia. Ciężar okazał się ponad nasze siły. Upadamy. On…  i ja… I zaraz obok czwarta. Niemal brama w bramę. Nie może być inaczej… jak dziecko upada, to matka zaraz do niego biegnie.

Trudna to dla mnie stacja. Jezus spotyka swoją matkę. Jak wielki musiał to być ból. Jak wielkie niepocieszenie…

Jakaś siła zatrzymuje mnie w tym miejscu na dłużej.

Myślę o tym, jak trudno nam nieraz z naszymi matkami. Zwłaszcza córkom. Kiedyś chciałam nakręcić o tym film dokumentalny, bo tyle kobiet opowiadało mi, jak to już jako dojrzałe kobiety i matki, ciągle jeszcze leczą rany dzieciństwa. 

Moja mama umarła w 2014 roku. Nigdy nie była w Jerozolimie. A jednak, dźwigając ten krzyż z Jezusem, tu się z nią na nowo spotkałam. Przeżyłam jeszcze raz wszystko, co się wydarzyło w trakcie jej odchodzenia.

W tej czwartej stacji męki Chrystusa odkrywam, że moja mama kochała mnie najlepiej, jak tylko potrafiła.

Że całej reszty nie było! Były tylko moje opowieści, które sobie o naszej relacji opowiadałam. Z nich brały się moje emocje, moje rany, moje poczucie odrzucenia. I dociera do mnie, zatrzymanej w pół kroku, otulonej światłem żółtych latarni odcinających się na tle granatowego nieba, wciskającego się między dachy, że z tej miłości dała mi coś najważniejszego, coś najcenniejszego, coś, z czego wszystko w moim życiu bierze swój początek i dzięki czemu tak naprawdę jestem tym, kim jestem.

Chyba to był taki dar, którego nie doceniałam. Chyba bardziej mi zależało na miłości. Właśnie w tej stacji, w Jerozolimie, czuję jak mój żal, smutek, strach i gniew na moją mamę uwalniają się. Jedno po drugim. Odpuszczają… Jakbym puściła się dobrze znanego drążka, na którym zaciskałam już palce zbyt długo. A obawiałam się go puścić, żeby nie spaść. W nieznane.

Ten najpiękniejszy dar, który dostałam od mojej Mamy, to wiara. Wiara w Miłość, która nas stworzyła.

Dróg jest wiele. Bóg jest jeden. I jest miłością. To wiem na pewno. Choć niektórzy tę moją wiedzę nazywają wiarą. 

Tę Miłość odczytuję w każdym napotkanym przeze mnie człowieku. To budzi we mnie tak ogromną czułość i zachwyt dla Piękna i Dobra, które Najlepszy Scenarzysta na Świecie wpisał w historię każdego z nas.

I wszystkie cuda, które się wydarzają w moim życiu, właśnie stąd się biorą. 

Czuję, jak karty mojej bolesnej historii nagle blakną. Moja rana, całe to poczucie niedokochania, znika, jakby go wcale nie było.

I nagle potrafię już tylko szeptać: dziękuję… Dziękuję Mamo, że nauczyłaś mnie tak patrzeć, żeby to widzieć.

Idę dalej, szukając kolejnych stacji, znaczonych na murach metalowymi tarczami. 

Stacja piąta. Dotykam ręką przyjemnie chłodnej skały… Szymon wcale nie chciał pomóc temu mężczyźnie z belką na ramionach, którego prowadzili, by go ukrzyżować. Miał inne plany tego dnia. Zbliżał się szabat, a tyle jeszcze miał do zrobienia. I jeszcze ci wszyscy ludzie dookoła, którzy korkowali drogę.

Nie chciał. Przymusili go. Pomógł. Nieważne dlaczego. Ważne, że pomógł. Czy już wtedy wiedział, że pomagając dźwigać krzyż Jezusowi, Jezus już zawsze będzie razem z nim dźwigać jego własny krzyż? Jedyny klucz, jak mawiał św. Charbel, który pasuje do nieba?

Spotkanie z Weroniką. Stacja szósta. Od zawsze jedna z moich ulubionych. I nie tylko dlatego, że takie imię chciała mi na początku dać moja mama.

To niesamowita scena. Robisz drobny gest. W odruchu serca chcesz po prostu ulżyć komuś, kto cierpi. I nagle okazuje się, że zostaje w Tobie obraz Chrystusa, któremu pomagasz. Już na zawsze. Że w twarzach tych wszystkich ludzi, których obdarzasz choćby najdrobniejszym gestem życzliwości, za każdym razem jest twarz Chrystusa. 

Stacja siódma. Kolejny upadek i kolejny błysk zrozumienia. Nie, nie jestem z tym sama. Zawsze upadamy razem.

Gubię się gdzieś przy ósmej stacji. Idę najpierw w prawo ulicą, potem w lewo. Nigdzie już na murach nie widać ciemnych od patyny tarcz. A czego się spodziewałam… przecież gubię się wszędzie. I w życiu nieraz też…

Normalną moją reakcją jest wtedy zniecierpliwienie i złość na siebie. Że znowu, że coś mnie ominie, że się spóźnię, że jestem do niczego.

Teraz jednak jest jakoś inaczej. Uśmiecham się do siebie z łobuzerskim uśmiechem. 

– No Górska, taka z ciebie błądząca królewna, rozejrzyj się lepiej, czy może nie ma jakiegoś królewicza w pobliżu, który cię uratuje i wskaże drogę.

Czyżbym tam, na Golgocie, skąd zaczęłam dziś w nocy moją drogę krzyżową, wszystkim, którzy mnie skrzywdzili, niechcący wybaczyła też sobie? Czy moje niedokochanie siebie, mój wewnętrzny sabotażysta, który z wielką pasją podcinał mi nieraz gałąź, na której siedziałam, też został tam, na skale ukrzyżowania? 

Posłuszna wewnętrznemu głosowi, rozglądam się dokoła. Posterunek policji minęłam już dawno. W zaułkach królewicza nie ma niestety. Tylko koty buszują w śmietnikach. W wypolerowanym bruku odbijają się żółte światła latarni. 

– Dokąd teraz Panie? Quo Vadis Domine? Tutaj, o trzeciej nad ranem tą Bolesną Ulicą, w którą wsiąkała Twoja krew i pot i łzy. I która do dziś przypomina, jak bardzo Bóg stał się kiedyś człowiekiem.

Nagle, na płycie chodnika widzę samotny elegancki pantofelek. Czarne paski, ozdobione złotem i cyrkoniami, koronkowo wycięta złota wkładka z hebrajskim napisem. Jakby zgubiony w pośpiechu przez Kopciuszka, kiedy dzwony wybiły północ.

Pójdę w kierunku, który wskazuje. Może to przypadek! Ale czy nie jest tak, że przypadek, to drugie imię Boga?

I nagle wchodzę w znajomą już uliczkę z drogowskazem do Bazyliki Grobu Pańskiego. No tak, przecież reszta stacji jest właśnie tam. Gdzie śmierć dała życie.

I nagle dociera to do mnie z całym impetem! Cierpię, bo byłam odrzucona? Zdradzona? Bo czułam się samotna? Niezrozumiana? 

A Jezus? Mistrz, nauczyciel, ten mądry, ten piękny, ten dobry, czuły, kochający. Ten, za którym szły tłumy, ten, który nauczał, który tłumaczył, który zbawiał, który uzdrawiał.

Przez całe życie był odrzucany. Ludzie Go nie rozumieli, nawet Jego uczniowie go nie rozumieli. Zdradzili Go i opuścili, kiedy najbardziej ich potrzebował. I kiedy czuł się najbardziej samotny. Tylko Jan stał pod krzyżem… 

Cała Jego historia jest historią odrzucenia. Tak jak Jego Ojciec był odrzucany przez swój Naród wybrany, który z pokolenia na pokolenie „robił co złe w oczach Pana”. 

A mimo wszystko Bóg nie obraził się, nie odwrócił się od nas, ani nas nie zniszczył. Tylko znowu nam dał Swoje Słowo. Przemówił do nas w jedynym języku, który zna. Języku Miłości. Totalnej. Absolutnej i Bezwarunkowej.

I kiedy przyszedł na świat jako człowiek, by kochać jako Bóg, został wyszydzony, ubiczowany i zabity. I nagle w ciemnej bazylice grobu, tak jasno jakby to było już rankiem, widzę, jak te wszystkie cierpienia, przez które przez całe życie przechodziłam i przez które Ty przechodzisz, On wziął pierwszy na siebie.  I że to On też dźwiga Twoje i moje odrzucenie. I bierze na siebie zdrady. I pyta, jak Piotra w Tabgha, czy kochasz mnie?

Już drugi raz tej nocy wdrapuję się po schodach na Golgotę. Jest trzecia trzydzieści. I znowu wydarza się cud. Taki skrojony akurat na moją miarę. Jak każdy cud.

Cdn.

Na te Święta WIELKIEJ NOCY życzę Ci łaski jasnych, uważnych oczu, uszu i serca, by dostrzegać te WIELKIE RZECZY, które dzieją się na co dzień w Twoim życiu. Nawet jeśli nie robią przy tym zbyt wiele szumu…

A w Niedzielę Wielkanocną o godz. 7, ( w Polsce 6 rano) będzie odprawiona za Ciebie tutaj, w Kościele Prymatu Piotra w Tabgha, msza św. rezurekcyjna! Sama przygotuję do niej kościół, bo pod nieobecność drugiego brata, jestem tu już od kilku tygodni p.o. zakrystianką. Uwielbiam to robić! 🙂 

Będziemy szczególnie modlić się także za tych, którzy od samego początku dopingowali mnie do napisania mojej książki: Tymoteusza, o.Marka OCD, Natalię, Alicję, Anię, Antoniego, Ojców Dominikanów i Kasię z Jamnej.  I za wszystkich, dobrych i szlachetnych ludzi, jak TY, którzy pomagają mi w pisaniu tak jak mogą – modlitwą, dobrym słowem czy groszem i sprawiają, że powoli, powoli, widać już jej koniec… 

*Fragment wiersza Jamneńskiego przeora, o. Andrzeja Chlewickiego OP.

Podziel się tym wpisem:
Share on Facebook
Facebook
Tweet about this on Twitter
Twitter
Share on LinkedIn
Linkedin


Dołącz do dyskusji: