Nigdy tak się nie bałam


Monika Górska | 14 lutego 2019

I wreszcie przyszedł TEN dzień. To było w zeszły czwartek. Góra Arbel – stąd zaczynam Jezusowy szlak.

Przede mną kilkanaście kilometrów. Najpierw klifami, potem w dół do jeziora, po którym kiedyś chodził Mistrz Opowieści. Genezaret albo Jezioro Galilejskie. Izraelicie nazywają je Morzem Tyberiadzkim. Jeszcze do niedawna nie wiedziałam, że to chodzi o to samo jezioro.

Poprzedniego dnia w Nazarecie spotkałam Francuza, który dobrze zna ten szlak prowadzący z Nazaretu przez Kanę Galilejską i górę Tabor, do Kafarnaum.

Pokazuje mi na zdjęciach urwisko, po którym będę musiała schodzić, i z lekkim zaniepokojeniem taksuje mnie wzrokiem, czy dam sobie radę.

– Pomodlę się za Ciebie jutro!

 

      

 

Idę po pagórkach usłanych kępkami fiołków alpejskich. Dochodzę do szczytu. Pogoda niezła, choć chmury zakrywają słońce. I nagle tam na dole widzę skrawek nieba.

Jezioro. Jak morze. Brzegów nie widać. Wzruszenie odbiera mi mowę. To jest mój cel. Gdzieś tam będę za kilka godzin. Jeszcze tylko zabandażuję sobie kostki, bo nie mam górskich butów.

Jean-Philippe miał rację. Zejście z góry jest jak zejście z Zamarłej Turni na Kozią przełęcz.

Orla Perć to mój ulubiony szlak, więc powinnam czuć się, jak w domu. Nigdy jednak nie sądziłam, że w okularach progresywnych będzie to takim wyzwaniem. Czuję, jakby ziemia usuwała mi się spod nóg.

Idę powoli, uważnie odmierzając każdy krok. Moim celem dzisiaj jest Magdala. Tak, ta z której pochodziła Maria Magdalena, i ta w której, zaledwie kilka lat temu, odkryto Synagogę, w której nauczał Jezus. Znaleziono w niej monety z tamtego czasu, więc na pewno tam bywał.

Droga prowadzi wśród cierni i piargów. Ciernie o tej porze roku są jeszcze takie delikatne, zielone. A piargowiska kwitną na fioletowo. Przystaję co chwilę, słuchając tego, co chce mi powiedzieć natura.

Co chwilę mijają mnie grupy rozkrzyczanych wycieczek szkolnych.

Bardzo trudno jest odnaleźć mi się w tym hałasie i zgiełku. A to miała być taka duchowa podróż. No, ale od kogo to w końcu zależy? Karmię oczy widokami i staram się odtworzyć ich ciszę w sercu.

 

      

 

Wreszcie jestem na dole. Czuję lekki niepokój. Ze szczytu była tylko jedna droga, ale teraz… Czy znajdę właściwy szlak?

Gdyby w szkole były zajęcia z orientacji w terenie, nigdy bym nie przeszła do następnej klasy.

Na szczęście mam wgrany cały szlak na GPSie i mapkę w rezerwie. No, przecież z pomocą Bożą jakoś to będzie.

Znajduję szlak bez trudu. Maszeruję zadowolona. Dochodzę do śmietniska przy domach, przez środek którego płynie rzeczka. Wokół walają się jakieś stare sprzęty, suche gałęzie.

Nagle szlak się urywa.

To znaczy… nie do końca, bo mapa pokazuje, że dalej prowadzi tam, na drugim brzegu.

W rzeczce kilka kamieni, jakieś stare drzwi, kawałek blachy. No cóż, nikt nie obiecywał, że będzie łatwo.

Jeden kamień, drugi kamień… Moja noga trafia na kawałek ruchomej blachy i nagle but robi się cały mokry. To u mnie standard. Jak na początek trasy, nawet całkiem dobrze wróży.

Idę dalej. Wbrew temu, czego oczekiwałam, szlak Jezusa to nie jakaś romantyczna ścieżka wijąca się wśród pięknych, wiosennych wzgórz. To droga przez kamienie, wśród śmieci, w zapachu spalin, szumu mijających samochodów i burczenia wiertarek na okolicznych budowach.

W końcu staję na rozdrożu.

Dokąd pójść?

Idę najpierw drogą w lewo… potem w prawo, ale GPS pokazuje mi, że jednak powinnam iść prosto. Za barierkę.

Zaczynam iść. Nagle jestem wśród sadów. Grejpfruty, pomarańcze, awokado. Słońce późnego popołudnia sączy się przez liście oliwek. Mam wrażenie, że trafiłam do raju.

Kilka dorodnych owoców na drzewach kusi, ale twardo odwracam wzrok. Może gdzieś na ziemi znajdę? To przecież już nie będzie kradzież?

Jest! Pyszny, czerwony, słodki grejpfrut. Sok ścieka mi po palcach. Czysta poezja!

Szlak wiedzie dalej. Gdzieś w oddali słychać trasę szybkiego ruchu. Gps-owa mapka pokazuje mi, że do Kafarnaum jest już tylko kilkanaście kilometrów. Kawałek jeszcze prosto, a potem droga ostro skręca. I wreszcie będę nad Jeziorem!

Wokół mnie teraz plantacje opuncji i bananów. I plątanina kabli nawilżających, żeby przyspieszyć zbiory. Błoto. Co jakiś czas wyprzedzają mnie pędzące kłady pełne krzyczących z podekscytowania i adrenaliny izraelskich chłopaków.

Poza tym nikogo.

Błoto robi się coraz gęstsze. Chodzę jak pijana, od jednego brzegu do drugiego. Aż w pewnym momencie słyszę taki “mlaaask”.

Moja lewa stopa zostaje w powietrzu a but uwięziony jest w błocie. Jeszcze przez chwilę chwieję się, mając nadzieję, że złapię równowagę i trafię z powrotem do buta. Niestety noga w skarpetce również ląduje w brązowej bryi.

– No, to będzie do pary – myślę. Teraz przynajmniej obie nogi są mokre.

Idę. W butach mi chlupie, ale uśmiech od ucha do ucha. Mogło być gorzej. Pamiętam, jak ostatnim razem na torowisku w Kalkucie, moja tenisówka utknęła w krowim placku. Ale dzieciaki miały ze mnie zabawę.

Nikogo nie ma. Robi się coraz ciemniej. Przypomina mi się, co mówiła Alicja przed wyjazdem:

– Tylko pamiętaj, Monika, nigdy nie wychodź sama po zachodzie słońca. W krajach arabskich to może być bardzo źle odczytane. Proszę, nie narażaj się.

Bardzo bym chciała nie być w tej chwili sama, zwłaszcza, że słońce jest już bardzo nisko. I plecak jakoś dziwnie robi się coraz cięższy.

GPS cały czas pokazuje, że do zakrętu jeszcze tylko kawałek. A ja już tyle uszłam. Może się coś zepsuło? Czuję lekkie mrowienie w plecach, nogi bolą coraz bardziej, a do gardła, jak wąż, zaczyna wślizgiwać się niepokój.

Wokół mnie coraz wyższe kępy trzcin.

Nagle jakbym usłyszała szept: “Nie bój się… nie złamie trzciny nadłamanej ani nie zgasi knotka o wątłym płomyku”.

Staję przy błotnistej kałuży. Moje ukochane grantowo-turkusowe adidaski – teraz brązowo rude, sklejone ziemią. W mętnej wodzie, widzę swoje odbicie. Oto człowiek…

Już mam odchodzić, gdy nagle patrzę na kałużę pod nieco innym kątem… I nagle widzę w niej odbicie czystych biało-różowych chmur na niebie.

Aż czuję dreszcz. Oto człowiek?

 

    

 

Robię zdjęcie i w tym momencie pada mi komórka. No to jestem ugotowana. A zakrętu jak nie było tak nie ma. Już czuję, jak powoli ogarnia mnie panika. Na szczęście przypomina mi się, że przecież mój syn kazał mi zabrać powerbank. Co za ulga. Walczę przez chwilę z kablami, nie działa! Aż w końcu jabłuszko na telefonie się zapala. A już wkrótce przede mną upragniony zakręt. Niedługo będę nad Jeziorem!

Przechodzę wyschniętym korytem rzeki pod szosą, mając nadzieję, że za chwilę zobaczę domy i hotele Magdali. A tymczasem nic. Na razie z jednej strony pola, ale później już tylko dzikie chaszcze. Jezioro widać hen, na horyzoncie, daleko.

Słońce dawno już zaszło. Niebo jest jeszcze szare, ale wokół mnie gęstnieje czerń. Nagle z boku słyszę jakiś szelest. Potem szarpnięcie. Serce podchodzi mi do gardła.

Jak ja się boję ciemności. Zwłaszcza w naturze, w głuszy. Nigdy dotąd nie odważyłam pójść sama przez las. Najbardziej boję się zwierząt, a o tej porze dnia właśnie wychodzą na żer.

Jak daleko jeszcze? Czy w ogóle znajdę coś tutaj w okolicy? Jakieś bezpieczne miejsce do spania?

Dochodzę do rozwidlenia. Po lewej stronie jakieś pola oświetlone lampami, ale nadal żadnego budynku. Ścieżynka prowadzi prosto w krzaki. Po zapachu czuję, że do jeziora już coraz bliżej.

Z daleka już je widzę. Jeszcze kilkaset metrów, może kilometr. Tak bardzo chcę jeszcze dziś zanurzyć w jego wodzie rękę. Coś mnie gna do przodu. Jakby od tego miało zależeć moje życie.

A jednocześnie tak panicznie się boję. Nie dam rady. Panie Boże, przebacz mi, że takim tchórzem jestem. Taka jest moja wiara. Mniejsza od ziarnka gorczycy. Ale gdyby tylko nie było tak ciemno…

Zawracam. Jeszcze kilkanaście kroków i zaczynam iść drogą w kierunku pól. Światło lamp uspokaja mnie trochę.

A jednak coś każe mi wrócić. Jeszcze raz stanąć na rozwidleniu.

Już prawie nie widać drogi. Robię pierwszy krok. Potem drugi. Jeszcze się waham. Jednak idę. Jakiś ptak wyrywa się z gałęzi. Serce zaczyna walić jak młotem.

I nagle na końcu drogi widzę dwoje wpatrzonych we mnie nieruchomych, stalowych oczu. I spiczaste uszy. Wilk? Ale przecież tutaj nie ma wilków.

Zwierzak patrzy na mnie. Ja na niego. Zamieram. Czuję, że krew dosłownie odpływa mi aż do koniuszków przemoczonych stóp.

Czuję się dokładnie tak, jak tamtego lutowego poranka, kiedy moje rozpędzone, niesłuchające mnie już auto, pędziło ślizgiem prosto na nadjeżdżający z przeciwka samochód.

Mam wrażenie, że mój świat znowu się kończy…. Jak dziesięć lat temu…

Podziel się tym wpisem:
Share on Facebook
Facebook
Tweet about this on Twitter
Twitter
Share on LinkedIn
Linkedin


Dołącz do dyskusji: