Możesz móc i możesz nie móc.


Monika Górska | 21 października 2021

W ten ostatni tydzień siły mnie już totalnie opuściły. Nie mogłam ruszyć się z łóżka. Jakby ktoś wylał w mojej głowie kubeł czarnej farby. Jakby nigdy już nie miało obudzić się dla mnie słońce. Jakbym była na 129. kilometrze.

A stodoły ciągle nie widać na horyzoncie.

I nagle uderza mnie taka myśl.

A co jeśli w ogóle nie będzie tej stodoły?

Może jeśli nie znajduję schronienia w czyimś domu, w czyimś sercu, w czyimś słuchaniu, albo w czyichś słowach, to znak, żeby bardziej wsłuchać się w siebie?

I usłyszeć opowieść, którą sobie opowiadam, o tym, co mi się przytrafia?

Co tak rzuca cień? Co mnie tak boli? Co krzyczy o troskę?

Skoro nie ma stodoły, to, zamiast obwiniać los, Boga, własną niezdarność i nieporadność, albo krytykować współtowarzyszy podróży, mogę zrobić coś innego.

Mogę ją sama dla siebie zacząć budować.

Krok po kroku. Deska po desce.

– Tylko z czego tu budować, kiedy tak niewiele mam?

– Z tego, co najbardziej moje. Co zawsze mam pod ręką.

U każdego będzie to coś innego.

– A u mnie…?

Z zaufania. Że Ten, Który Najlepiej Wie o Co Chodzi, wie najlepiej, o co w tym wszystkim chodzi. Ja może nie muszę. Albo – może nie muszę jeszcze teraz?

Z nadziei, która, jak pięknie mówi jamneński przeor ojciec Andrzej: życiu przywraca życie.

Ze słów.

Z obrazów.

I z ciszy.

I budować ją krok po kroku. Kreska po kresce.

„Nulla dies sine linea” mawiał Apelles, najsławniejszy grecki malarz swoich czasów. Żadnego dnia bez kreski.

Wracam więc do pisania mojej książki. Zapisu historii z życia wziętych, choć nie ludzką ręką pisanych.

Może to będzie moje schronienie.

Żadnego dnia bez kartki. Bez jednej kartki zapisanej.

Dam radę?

Tyle razy już się przekonałam, że mogę móc i mogę nie móc.

Każda podróż zaczyna się od decyzji i zrobienia tego pierwszego kroku. Otwarcia furtki. A potem trzeba już tylko wziąć się do roboty 🙂

Nawet kiedy na tym 129. km nie mam już siły.

Zrobię to.

Od dzisiaj. Bo jutro to dzień, który nigdy nie nadchodzi.

I biorę Cię jako świadka. A Ty wspieraj mnie w tym, proszę, dobrze? Tak jak umiesz i tak, jak chcesz.

To na czym ostatnio skończyliśmy?

Zaczynam więc chodzić tymi uliczkami Via Dolorosa, szukam kolejnych stacji. Nie wiem, jak je rozpoznać. Czasem tylko układ kostki na ziemi i brązowa tarcza z numerem stacji gdzieś na murze podpowiada, gdzie jestem.

Gubię się co rusz, a potem znajduję. Gdyby ktoś mi miesiąc temu powiedział, że będę szła drogą krzyżową sama, bez żadnego przewodnika w pustej Jerozolimie to nigdy bym mu nie uwierzyła! W dodatku, gdyby z orientacji w terenie byłaby matura, to nigdy w życiu bym jej nie zdała!

Wszystkie sklepiki pozamykane. Nie ma tłumów, których się tak obawiałam. Nikogo nie ma. Tylko koty kwilą jak dzieci. I jak tu teraz znaleźć Golgotę i Grób Pański? Jak daleko są od siebie? Robi się coraz później. A to pewnie jeszcze kawał drogi?

I nagle kolejna myśl. Zaufaj drodze. Ona sama Cię poprowadzi.

Tak właśnie się dzieje. Prowadzi mnie po wąskich zaułkach.

Nagle stoję na placu wypełnionym ciepłym, żółtym światłem. Jestem przy bazylice grobu Pańskiego. Kościół zamknięty, ale moje serce bije jak oszalałe. Jestem tam, gdzie tyle osób, nawet Jego uczniowie, myślało, że wszystko się skończyło.

Choć tak naprawdę tam to się wszystko zaczęło.

Jestem w domu.

Wrócę tu jutro. Jak teraz dojść do mojego hotelu? Idę dalej uliczkami, ciągnąc moją turkoczącą na bruku turkusową walizkę.

Dochodzę do jakieś bramy w murze. – Chyba jestem po przeciwnej stronie Starego Miasta? I nagle… oczom nie wierzę! Ciemna noc, a ja w oddali widzę podświetlony szyld mojego hotelu!

Aż mi się słabo robi. To miało być tak daleko. A ja – chyba po raz pierwszy, tak świadomie, zaufałam.

I droga sama mnie doprowadziła. Wtedy też po raz pierwszy doświadczam CUDOwnych „skutków ubocznych” takiego wyboru.

W recepcji podaję nazwisko. Okazuje się, że jestem tak późno. Wszystkie pokoje są już zajęte. A to pech!

Ale nie! Dostaję extra executive suite, dwupokojowy, z ogromnym łóżkiem i luksusową łazienką. Na stole czeka na mnie patera owoców i rozpływające się w ustach ciasta.

Śniadanie jem na tarasie w dla VIP-ów na ostatnim piętrze, w oddali widzę Stare Miasto – tam, gdzie wczoraj chodziłam.

Grzeję się w porannych promieniach słońca, a moje kubki smakowe tańczą z zachwytu.

Pan Jezus, to umie zadbać o swoich. I nie potrafi dawać za mało. Czyżby wystarczyło zaufać?

Nakładam wygodne buty i ruszam na spotkanie z Jerozolimą.

cdn.

Uff. Pierwsze cegły fundamentu mojej Stodoły położone.

Może to jest cały sekret życia?

Zamiast rozdrapywać rany i skupiać się na tym, czego bym chciała, a czego nie mam, poszukać tego, co już jest? I zacząć z tym, co mam.

Tu i teraz.

A z czego Ty zbudujesz Twoją Stodołę?

Podziel się tym wpisem:
Share on Facebook
Facebook
Tweet about this on Twitter
Twitter
Share on LinkedIn
Linkedin


Dołącz do dyskusji: