Jak znaleźć siłę, kiedy nie masz już sił?


Monika Górska | 14 października 2021

Po moim ostatnim wpisie ponad 50 osób rozpaliło dla mnie ogniska na sąsiednich górach…

Wzruszenie ściska mi gardło… Dziękuję Ci, jeśli jesteś wśród nich z nich! Nadal jest mi zimno, ale ta noc nie jest już tak ciemna… 

No i wierzę, że już wkrótce, za zakrętem, czekać na mnie będzie STODOŁA 🙂 

Dziś już oficjalnie mogę się Tobie do tego przyznać.

Byłam w Bandzie.

Jej herszta właśnie odwiedziłam w ten weekend, w Regietowie.

Nasza Banda… grupa przyjaciół z poznańskiej Ósemki.

Co roku w liceum cały miesiąc wakacji spędzaliśmy razem – z rowerów przesiadaliśmy się na kajaki, a potem z plecakami wędrowaliśmy po górach. 

Nasza opiekunka, stara harcerka i mama Ani i Janka z naszej klasy, którą nazywaliśmy Ciocia Jola, mówiła nam zawsze:

– Nigdy nie pozwól, żeby brak pieniędzy przeszkodził Ci spełnić marzenia.

Siedzimy w kuchni, w jednym z domków, które od 30 lat na czas wakacji stają się Domem dla tylu pokoleń Cioci „DZIECI”. Same go budowały. Dla siebie, swoich dzieci i dla tych, dla których los okazał się mniej łaskawy.

Patrzę na Ciocię, jak dokłada drewno do pomarańczowego, kaflowego pieca.

 Tyle wzruszeń… tyle wspomnień… tyle opowieści…

– A pamiętasz, Ciociu, tę stodołę?

To dobra opowieść na taki czas, kiedy nie wiadomo, jak znaleźć siłę, kiedy nie ma się już sił.

Opowiedzieć Ci?

Chyba że zamiast video wolisz poczytać? 

Który to był rok? 1983? Może 1984? 

Ciocia Jola zdobyła dla wszystkich zaproszenia z Francji, żebyśmy mogli wyjechać za granicę. Wzięliśmy Gazele, nasze rowery. 

Większość z nas w Bandzie miała po dziesięć dolarów. Tyle tylko przysługiwało na książeczkę walutową. A i tak to była ponad połowa pensji lekarskiej mojej mamy. 

I pojechaliśmy na rowerach przez Niemcy, Holandię, Belgię, całą Francję do Lourdes i aż do Hiszpanii. Cztery tysiące kilometrów, w dwa miesiące. 

Jak patrzę dzisiaj na moje mięśnie, to nie mam pojęcia, jak dałam wtedy radę.

Nie mieliśmy nawet namiotów, bo byłoby za ciężko.

Sakwy, śpiwór, karimata, jakieś zupki w proszku, makaron, konserwy turystyczne, cebula, kochery, denaturat do gotowania. 

Umieliśmy ledwo kilka słów po angielsku. Mieliśmy tylko listy w kilku językach, że jesteśmy grupą, że jedziemy do Lourdes. Że prosimy po prostu o kawałek podłogi i wodę do zagotowania. 

Do dziś pamiętam te widoki, te miejsca, których z autostrady nigdy byśmy nie zobaczyli. I ludzi, których gościnności i życzliwości nigdy byśmy nie doświadczyli. 

Największy wycisk dała nam Szampania. 

Jak tylko zjechałam w dół, potem musiałam pchać rower pod górkę. I tak w kółko. Nieraz miałam totalnie dosyć. Jeszcze czuję podmuchy mistrala, który wiał nam prosto w twarz tak, że ledwo mogłam ujechać. 

Nigdy nie miałam dobrej kondycji. Tyłek mnie bolał, ręce mnie bolały. Wszystko mnie bolało. 

Jakoś szczęśliwie się nam udawało, że jak spaliśmy pod chmurką, to była dobra pogoda, a jak padało, to zawsze znajdowaliśmy gościnną podłogę. 

Tym razem jednak miało być inaczej. 

To było w rejonie Etange, wśród jezior, koło Marsylii. Tego dnia zrobiliśmy rekordową ilość kilometrów. Jesteśmy już na sto trzydziestym kilometrze. I właśnie nadciąga burza.

Jestem już tak zmęczona, że łzy sami mi płyną ciurkiem. W dodatku nie możemy się nawet zatrzymać, żeby odpocząć, bo otaczają nas straszliwe roje komarów.  

Chyba zjadłyby nas żywcem, gdybyśmy się zatrzymali.

Jedziemy taką wąską długą drogą, zachodzące słońce, coraz gęstsza, czerniejące z minuty na minutę chmury. I nagle stado mustangów po prawej stronie. 

Dzikie, galopujące równolegle do nas, konie. Jakbyśmy wjechali do jakiegoś filmu.

Już mnie zatyka z tego płaczu. 

– Za chwilę po prostu zatrzymam się, położę się i koniec. Już dalej nie mogę. I jeszcze nie mamy żadnych namiotów. Za chwilę lunie, to będzie koszmar. 

Wszyscy się przeziębimy, umrzemy tutaj.

Nagle po prawej stronie widać jakieś gospodarstwo…

– To nie było po prawej, tylko po lewej stronie – przerywa mi Ciocia Jola i wstaje dorzucić do pieca. 

Ja je widzę wyraźnie po prawej, ale co tam. Za to jesteśmy zgodne, że to były budynki z żółtego kamienia.

Pukamy. Coraz mocniej.

Nikt nie odpowiada.

Obok jest pusta stodoła z rozwalonymi drzwiami. 

Jeszcze udaje się nam zagrzać na podwórku wodę, wsypać proszek, żeby zrobić sobie jakąś szybką zupkę, wejść do tej stodoły i… lunęło. Ale jak! 

Pioruny biją, strumienie wody się leją jak z wiadra, ale my już tego prawie nie słyszymy. Śpimy jak zabici.

Rano budzimy się… piękne słońce, ptaki śpiewają… 

Wychodzę ze stodoły… a tam wszędzie figi, brzoskwinie, morele. 

– Nie, tylko figi i jabłka! – Prostuje Ciocia Jola i znowu dorzuca szczapę drewna do pieca.

– Chyba w raju jestem!

Do dzisiaj pamiętam smak tych fioletowo-zielonych fig. Są dzikie…, to znaczy dla nas jedno: można się bez obaw częstować. 

Odwracam się i widzę, że na wrotach stodoły są jakieś napisy. 

Po obu stronach, na ciemnym drewnie, w różnych językach jest napisane: „Dziękujemy za gościnę”.

Więc to nie jest tylko „nasze miejsce”. 

To miejsce dla wszystkich ludzi, którzy, jak my, są w drodze. Pomyślałam wtedy chyba po raz pierwszy, że Pan Bóg sprzyja tym, którzy spełniają marzenia. 

I, że kiedy brakuje już sił, warto jeszcze na chwilkę, małą chwilkę, zacisnąć zęby i poczekać na swoją stodołę… 

Podziel się tym wpisem:
Share on Facebook
Facebook
Tweet about this on Twitter
Twitter
Share on LinkedIn
Linkedin


Dołącz do dyskusji: