Dziękuję Ci! To było dla mnie ważne!


Monika Górska | 23 czerwca 2022

Jestem wzruszona i onieśmielona. Tyle dobroci mnie z Waszej strony spotkało. Tyle troski o moje zdrowie, z chęcią pomocy – ba! nawet z researchem jak poradzić sobie z tym okropnym kaszlem covidowym. I z podpowiedziami, który początek trzeciej części/tomu książki wybieracie. Dostałam mnóstwo komentarzy i wiadomości. To było takie miłe! Dziękuję!!! Jak to prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie!

Wielu z Was podobał się drugi początek, ten o uśmiechu, wielu mówiło, że oba, ale ostatecznie delikatnie przeważył jednak początek:

„Są ludzie, których spotykasz, ale zostaje w Tobie z nich tyle, ile z mijanego krajobrazu, za oknem pociągu…”

Masz ochotę na cd.?

Za komuny takie rzeczy trzymało się w ścisłej tajemnicy. Byliśmy przecież “wrogami ustroju socjalistycznego”. Powoli zaczynałam się tej mojej rodziny uczyć. Ja – brzydkie kaczątko, któremu nagle i niespodziewanie ktoś objawił, że jego przodkowie byli łabędziami.

Jest rok 1988. Jestem wtedy kelnerką w restauracji L’Olive Bleu, na najdłuższej ulicy Paryża. Potrafię już nosić osiem talerzy naraz, ale nie umiem się zaprzyjaźnić z francuskim korkociągiem. Wino do otwarcia nadal najchętniej podaję moim klientom. Nie jestem z siebie dumna, ale przynajmniej nie zostawiam połowy korka w butelce.

W przerwie obiadowej biegam sprzątać i prasować. Pracuję po 16 godzin. A potem jeszcze nocny powrót do domu metrem przez cały Paryż. Czuję się jak Kopciuszek, który z własnej woli nie poszedł na bal. Mam jednak swój ważny powód: zarabiam na własną kawalerkę. Wzięłam na to rok dziekanki, tuż przed magisterką na poznańskiej polonistyce.

Nagle przychodzi list. Jest napisany łamaną angielszczyzną. Nadawca nic mi nie mówi.

„Dowiedziałam się od Ann z Genewy, że jesteś we Francji. Jestem Twoją ciocią i chciałabym Cię poznać następnym razem, kiedy będę w Paryżu. Mówisz po francusku?”

Anne de Villette

Nie mogę w to uwierzyć. Ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby mnie znaleźć! I oto nagle zjawia się w moim chambre de bonne, na piątym piętrze bez ubikacji i wody, za to z widokiem na Łuk Tryumfalny. Dobra Wróżka. Zaprasza mnie na ślub mojego nieznanego kuzyna Jean’a. A potem kupuje mi piękną suknię z bufkami w kolorze pudrowego różu…

Ciocia jest drobna, ma krótko obcięte, brązowe jeszcze wtedy włosy, istny wulkan energii. Mówi mocnym, lekko zachrypniętym głosem, pali Gouloisy, kaszle zbyt często i pięknie się uśmiecha.

Co roku od stycznia jej mąż, stryj Henri, zaprasza miesiąc w miesiąc połowę Francji do siebie na polowania. Konne, z psami… Ciocia ma co robić! Ale dla stryja wszystko!

Nazywam ją Ciocią z Zamku.

To u niej, w jednym z ich zamków w Dolinie Loary, spełniam moje dziecięce marzenie. Śpię w prawdziwym łożu z baldachimem 🙂

Szybko się jednak okazuje, że taki zamek to nie bajka! Samo mycie okien co roku zajmuje cioci i jej służącej Georgette aż trzy miesiące! A co dopiero mówić o utrzymaniu…

– Ciociu – nieśmiało podpowiadam. Macie tyle cennych obrazów, mebli, porcelany, biżuterii, tkanin… przecież wystarczy coś od czasu do czasu sprzedać i będzie! A Ciocia patrzy tylko na mnie tymi swoimi oczami sarenki i mówi:

– Monika, ale jak sprzedać? Przecież to wszystko są pamiątki rodzinne…

Zawsze, kiedy jadę do Taizé, wpadam do nich na krócej lub dłużej. Idziemy wtedy z T’Anne krętymi schodami do Domku Lalek, który Ciocia urządziła w jednym z pokoi na ostatnim piętrze.

– Viens, on vas astiquer l’argenterie – to jedno z pierwszych wyrażeń, które zapamiętuję. A my polerujemy srebrne przybory do czesania lalek, miniaturowe miedziane garneczki i patelnie z kuchni dla lalek, którą sama zrobiła.

A potem ciocia wyjmuje teczki i skoroszyty pełne fotografii, map, listów, pieczęci i złożonych w harmonijkę płacht z drzewem genealogicznym. Cierpliwie tłumaczy mi „skąd nasz ród” i jak to jest, że trzy wieki temu z Francji i Litwy przez Rosję zawędrował do Polski. Robi to z tak urzekającą lekkością, jakby od dawna była zaprzyjaźniona z tymi osobami z dawnych czasów.

A ja niemal widzę w jej opowieściach moją prababkę Gabrielę Kossakowską o gołębim sercu, zawsze pierwszą do pomocy innym, i całą tę nieznaną mi wcześniej rodzinę… A prababka Zofia Krasicka? To był dopiero anioł!

Kto by pomyślał, że trzydzieści lat później jej córka Jadwiga, zaprosi mnie w tajemniczą podróż, której sama bym sobie na pewno nigdy w życiu nie wymyśliła.

cdn.

Podziel się tym wpisem:
Share on Facebook
Facebook
Tweet about this on Twitter
Twitter
Share on LinkedIn
Linkedin


Dołącz do dyskusji: