Tego nie rób, jak się wkurzysz.


Monika Górska | 10 maja 2018

Byłam wtedy kelnerką w restauracji L’Olive Bleu, na najdłuższej ulicy Paryża. Był wrzesień 1998 r. Potrafiłam już nosić osiem talerzy naraz, ale nadal nie umiałam się zaprzyjaźnić z francuskim korkociągiem. Butelkę wina najchętniej podawałam moim klientom, żeby sami otworzyli. Ale wstyd 🙁

W przerwie obiadowej biegałam sprzątać i prasować. Potem druga zamiana do 1-szej w nocy. Ostatnim metrem na drugą stronę Paryża. I od 9 rano znowu. Pracowałam po 16 godzin. Czułam się jak Kopciuszek, który z własnej woli nie poszedł na bal. Miałam powód: zarabiałam na własną kawalerkę. Po to wzięłam rok dziekanki, tuż przed magisterką.

I wtedy przyszedł list, napisany bardzo prostą angielszczyzną. „Dowiedziałam się od Ann z Genewy, że jesteś we Francji. Jestem Twoją ciocią i chciałabym Cię poznać następnym razem, kiedy będę w Paryżu. Mówisz po francusku?” Anne de Villette.

Nie mogłam w to uwierzyć. Ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby mnie znaleźć!

I oto nagle zjawia się w moim „chambre de bonne” bez ubikacji i wody, za to z widokiem na Łuk Tryumfalny, Dobra Wróżka.

Zaprasza mnie na ślub mojego nieznanego kuzyna Jean’a.
A potem kupuje mi piękną suknię z bufami w kolorze pudrowego różu…

Ciocia jest drobna, ma krótko obcięte włosy, istny wulkan energii. Mówi mocnym, lekko zachrypniętym głosem, pali Gouloisy, kaszle zbyt często i uśmiecha się figlarnie, jak mała dziewczynka.

Co roku od stycznia jej mąż, stryj Henri zaprasza połowę Francji do siebie na polowania. Konne, z psami… Ciocia ma co robić! Ale dla stryja wszystko!

Nazywam ją Ciocią z Zamku. Choć raczej powinnam ją nazwać Ciocią z Czterech Zamków. To u niej, w jednym z nich, nad Loarą, spełniam moje dziecięce marzenie. Śpię w prawdziwym łożu z baldachimem 🙂

Szybko się jednak okazuje, że taki zamek to nie bajka! Samo mycie okien co roku zajmuje cioci i jej służącej Georgette trzy miesiące! A co dopiero mówić o utrzymaniu…

– Ciociu – nieśmiało podpowiadam. – Macie tyle cennych obrazów, mebli, porcelany, biżuterii, tkanin… przecież wystarczy coś od czasu do czasu sprzedać i będzie! A Ciocia patrzy tylko na mnie tymi swoimi oczami sarenki i mówi – Monika, ale jak sprzedać? Przecież to wszystko są pamiątki rodzinne…

Zawsze kiedy jestem w Taizé wpadam do nich na krócej lub dłużej. Idziemy wtedy z T’Anne krętymi schodami do Domku Lalek, który Ciocia urządziła w jednym z pokoi na ostatnim piętrze i polerujemy miniaturowe miedziane garnki i patelnie z kuchni dla lalek, którą sama zrobiła.

A potem ciocia wyjmuje teczki i skoroszyty pełne fotografii, map, listów, pieczęci i złożonych w harmonijkę płacht z drzewem genealogicznym. Cierpliwie tłumaczy mi „skąd nasz ród” i jak to jest, że przed wiekami z Francji przez Rosję i z Litwy, w prostej linii od Giedymina, zawędrował do Polski. Robi to z tak urzekającą lekkością, jakby od dawna była zaprzyjaźniona z wszystkimi tymi osobami z dawnych czasów.

A ja niemal widzę w jej opowieściach moją prababkę Gabrielę Kossakowską o gołębim sercu, zawsze pierwszą do pomocy innym. Szkoda, że nie odziedziczyłam po niej talentu do szycia i robótek ręcznych… Odkrywam krok po kroku całą tę nieznaną mi wcześniej rodzinę…

Cioci za to powierzam moje historie, te najskrytsze, sercowe. Jako jedna z pierwszych dowiaduje się, że zostanę mamą.

Potem już nie jeżdżę do Taizé, czekam aż Tymek trochę podrośnie.

T’Anne odchodzi nagle, 10 lat temu. A ja nie zdążę się nawet z nią pożegnać. O pogrzebie dowiaduję się już po…

Zostaje mi na szczęście kilka zdjęć, mam w uszach jej śmiech, kiedy się przekomarzałyśmy albo kiedy przerażona wleciałam kiedyś w środku nocy do jej sypialni, bo – Ciociu, ratuj! Do pokoju mi wleciał nietoperz i lata od ściany do ściany…

Zostają jej opowieści i mądrości, którymi mnie, zawsze ich zgłodniałą, karmiła. Jak choćby ta: – Nigdy nie wysyłaj listu w złości. Jak Cię ktoś wkurzy, napisz, co chcesz, od razu, ale poczekaj z wysyłką do rana, albo i kilka dni, aż Ci przejdzie i wtedy zredaguj go jeszcze raz.

Raz jej nie posłuchałam. I do dzisiaj mnie skręca w środku, jak pomyślę, po co ja ten głupi list wysłałam…

Są miejsca, w których czas płynie inaczej. Odwiedzając je, wracamy do swoich korzeni. Nagle ożywają dawne historie i ich bohaterzy. Jesteśmy, kim dzisiaj jesteśmy, tak bardzo dzięki nim! I odnajdujemy w nich siebie z przed lat…

W ten majówkowy czas odwiedzam aż trzy takie moje miejsca MOCY. Genewę z wszechobecnym duchem Cioci Ann i ukochane Taizé z bratem Markiem. No i, jak to kiedyś bywało, obowiązkowo w drodze z Taizé, Zamek T’Anne.

Wreszcie mogę się z nią pożegnać… zapalić znicz, przeczytać po raz pierwszy w życiu jej pełne nazwisko i niemal usłyszeć jej charakterystyczny kaszel…

 

Z wielkim wzruszeniem słucham opowieści wujka Henri.

Nadal na co dzień jada na srebrnej zastawie… i jak ciocia kiedyś, dzielnie robi genealogiczne porządki w archiwach, w których jest cała historia Francji… I kawałek Polski 🙂

Z motylami w brzuchu odwiedzam dawne pokoje, zaglądam do opuszczonego Domu Dla Lalek, bezwstydnie dopominam się o słynną maślaną „galette de Georgette”.

A potem jedziemy odwiedzić mój ulubiony zamek Kopciuszka z baldachimem i kryształowymi szybami… jestem tak podekscytowana, jakbym znowu jechała na bal.

Mimo że wiem, że północ już dawno wybiła.

A jaka jest Twoja opowieść „z dawno, dawno temu”, za którą tęsknisz i o której nadal marzysz, żeby nigdy się nie skończyła?

Może proszę o zbyt wiele, ale napiszesz mi o takim Twoim miejscu lub miejscach MOCY? Albo choć jedno wymienisz?

Montaż: Anna Sikorska
Muzyka: Krzysztof Górski
Podróż marzeń dzięki: Anna Bannister

Te imiona, to chyba nie przypadek? Dziękuję Wam z całego serca za Wasz czas i serce!

 

>>> JAK SPRZEDAWAĆ BEZ SPRZEDAWANIA?

Podziel się tym wpisem:
Share on Facebook
Facebook
Tweet about this on Twitter
Twitter
Share on LinkedIn
Linkedin


Dołącz do dyskusji: