Przez oczy do serca
Monika Górska | 25 lipca 2019
Jesteś takim typem człowieka, który – jak ja – lubi wiedzieć, “jak to się u kogoś wszystko zaczęło”?
Jak wybrał swój zawód albo poczuł powołanie, jak to się stało, że zmienił swoje życie?
Co go do tego popchnęło? Los, Opatrzność, “przypadek”, nagły impuls czy też dokładnie przemyślana strategia? Tyle się można z takich historii nauczyć! Tak zainspirować!
Jeśli jesteś takim człowiekiem, to ten list jest dla Ciebie!
Jeśli nie, to przykro mi, ale… ten wpis jest także dla Ciebie.
Bo skoro już czytasz moje wpisy, i czasem coś do mnie odpiszesz, albo tylko pomyślisz o mnie, mniej lub bardziej ciepło, to chciałabym, żebyśmy się lepiej poznali.
Zwłaszcza, że szykuję dla Ciebie coś bardzo, bardzo atrakcyjnego i chciałabym, żebyśmy mogli się to tego odpowiednio przygotować.
PRZEZ OCZY DO SERCA
Tej historii wcześniej nikomu nie opowiadałam. Ale absolwentka naszej MSSB, Agnieszka, dosłownie wyciągnęła ją ze mnie (ciekawe, gdzie się tego nauczyła :)) I jeszcze — opublikowała ją w czasopiśmie KREDA, którego jest naczelną.
AGNIESZKA PLETI: Moniko, dlaczego zajęłaś się filmem, jak to się stało?
MONIKA GÓRSKA: To jest niesamowita historia z tym filmem. Nigdy nie chciałam mieć z nim nic wspólnego, kochałam książki. I kompletnie nie miałam do tego talentu. Moja mama była chirurgiem ortopedą i rehabilitantem. A tata był doktorem fizyki i wynalazcą. Zero filmowców.
Marzyłam, żeby zostać reżyserem teatralnym. A jeśli nie, to dziennikarzem. I nie miałam wątpliwości — że prasowym, bo kocham słowo, prasę, literaturę, książki – wszystkie formy słowa pisanego.
Na napisanie magisterki na polonistyce miałam miesiąc! Bo właśnie otrzymałam stypendium i fantastyczną możliwość nauki w L’Institut de Journalisme Robert Schuman w Brukseli. Szkolono tam przyszłych dziennikarzy z całej Europy Zachodniej i Wschodniej. To było w czasach, kiedy w Polsce panował jeszcze komunizm. Miałam szczęście!
No dobra, znałam też dwa języki, których używaliśmy w szkole — angielski i francuski.
Instytut w Brukseli ma trzy specjalizacje: radio, prasa i telewizja. Początkowo nastawiałam się tylko na prasę, ale później pomyślałam, że to jednak za mało. A telewizja wyniknęła z ciekawej przygody.
Mieliśmy świetnych wykładowców, między innymi Amerykankę Wendy Wilmowski, która była producentem telewizyjnym. Wybierała się do naszego kraju robić reportaż o kościele w Polsce. Inni studenci zaczęli mnie namawiać, żebym pojechała z nią i pomogła.
Z ogromną nieśmiałością i strachem, że mnie wyśmieje, zaproponowałam jej to i… pojechałyśmy. I faktycznie organizowałam na miejscu całą ekipę i tematy tych filmów.
To było 26 listopada. Moje 25. urodziny. W Poznaniu spadł wtedy pierwszy śnieg.
Kiedy na planie zaczęłam to wszystko ogarniać, poczułam cudowną iskierkę radości, którą czuję do dzisiaj, robiąc filmy. Jakby otwierało się przede mną nowe okno z przepięknym widokiem !
Pamiętam do dzisiaj, jak Wendy spojrzała na mnie i powiedziała:
– Wiesz co, Monika, ale nie zapominaj, że to ja tutaj jestem producentem! (śmiech).
Dało mi to do myślenia – skoro wchodzę w tę rolę, to może coś jest na rzeczy.
Bo tu już nie tylko słowa, które w filmie przecież też są, lecz także żywy człowiek, przestrzeń muzyki, naturalnych dźwięków, ciszy, obrazu – i cała magia, która dzieje się przez połączenie tych elementów podczas montażu.
„Hmmm, a może to jest moja droga?”
Został ostatni trymestr. Długo nie mogłam się zdecydować na wybór specjalizacji i w końcu wybrałam. Jak to ja. Po po co robić mniej, jak można robić więcej, nie?
I, jak się potem okazało… tylko ja tak myślałam..
Wybrałam… wszystkie trzy!
Nadal jednak nie wiedziałam, w jakich mediach chcę pracować. W prasie już wtedy sporo drukowałam, kusiło mnie też radio….
I znowu nowe okno się otworzyło. Mogę się dalej uczyć reżyserii i produkcji TV w USA. Ale czy dostanę stypendium?
Pomyślałam wtedy tak:
– Jeśli mam robić filmy w telewizji, to Ty, Panie Boże, zdecyduj za mnie, ja nie umiem.
To Pan Bóg za mnie zdecydował. Dostałam kolejne stypendium i we wrześniu 1990 roku pojechałam do Dallas. A więc jednak nie prasa, nie radio, tylko… film i telewizja.
To była twarda szkoła zawodu. Zaczynaliśmy od samych podstaw. Jak nakręcić film, samemu biorąc kamerę do ręki, jak to potem dobrze zmontować, jak realizować nagranie na żywo w studio, ustawiać światło, nagrywać dźwięk.
Wtedy męczyło mnie to strasznie, no bo ile można robić wersji montażowych tego samego filmu… Ale dziś wiem, że to było błogosławieństwo, bo moja wiedza o filmie byłaby teraz dużo uboższa, gdybym ja sama tego wszystkiego praktycznie nie spróbowała. Dzięki temu doświadczeniu nauczyłam się, jak całościowo myśleć i opowiadać obrazem, dźwiękiem, montażem i… ciszą.
Jeszcze jako studentka nakręciłam swój pierwszy samodzielny film: “Człowiek talentów” o Tadeuszu Kowalu, artyście-samouku, nauczycielu i samorządowcu z Galicji…
Ile ja tam ujęć upakowałam do pięciominutowego filmu. Aż migało, jak w stroboskopie 🙂 Pamiętam, jak z bijącym sercem czekałam na “werdykt” mojego profesora.
Jak ja to przetrzymam, jeśli film pójdzie do kosza? Czy będę miała jeszcze siły na kolejny?
Nie pamiętam już, co mi powiedział, ale wkrótce ten film pokazywały telewizje na całym świecie. I — jak się okazało później, otworzył mi kolejne drzwi.
To był dla mnie znak. To moja droga. Będę mówić językiem filmu.
Kiedy skończyłam studia w Dallas, w drodze powrotnej do Polski zahaczyłam o moją szkołę w Brukseli.
– Monika, chciałabyś poprowadzić nasz wydział telewizji? – usłyszałam od dyrektora IJRS.
„Ale ja przecież chcę wracać do Polski!” – biłam się z myślami.
– Dobrze, zostanę. Ale tylko na rok.
Z tego roku zrobiło się w sumie jeszcze sześć lat poza Polską.
Najpierw dwa lata w Brukseli, gdzie robiłam znowu prawie wszystko — od porządkowania kabli po uczenie i robienie filmów ze studentami dla telewizji belgijskiej. Dwa z nich dostały później nagrody na Międzynarodowym Festiwalu Filmów w Niepokalanowie. “Liberer le papillion” – o opiece paliatywnej — główną nagrodę za dokument. A “Chevetogne, a dream of Unity” – nagrodę Prezydenta Warszawy za film budujący więzi między narodami, kulturami i religiami.
To był dla mnie kolejny znak. To moja droga. Będę mówić językiem filmu.
Potem rok w Holandii — gdzie w międzynarodowej firmie produkcji TV Logo Media, ktoś wcześniej widział mój studencki film z Dallas i zaprosił mnie, żebym robiła filmy dla nich. I to w Hilversum, holenderskim Hollywood. Czułam się jak w raju. Pracować “Na Zachodzie” i to w swoim zawodzie… zaledwie trzy lata potem, jak w Paryżu zaczynałam jako kelnerka i sprzątaczka…
Ale serce przyprowadziło mnie z powrotem do Belgii… tam, wraz z moim chłopakiem Jean Louis, operatorem i montażystą, zaczęłam współpracę z niemiecką organizacją charytatywną ACN. Wspaniali ludzie…, wspaniałe, potrzebne filmy…
Ale już bardzo mi było tęskno za Polską. Tyle u nas zmian. Pora wracać i służyć naszej demokracji…
Wtedy bardzo popularnym pisarzem w Polsce był Wiliam Wharton. Wszyscy się nim zachwycali. Kiedyś na okładce jego książki przeczytałam: „William Wharton nie jest prawdziwym nazwiskiem tego pisarza. Nikt naprawdę nie wie, kim jest. Jego biografię znamy tylko we fragmentach, przemycaną w różnych jego książkach”.
Pomyślałam wtedy:
„Człowiek, który wpadnie na jego trop i pokaże, kim jest naprawdę ten pisarz, będzie prawdziwym szczęściarzem!”
Tak się złożyło, że to ja zostałam tą szczęśliwą osobą.
TVP zaproponowała mi, żebym zrobiła film o Whartonie. Zrobiłam pełnometrażowy — być może jedyny w historii — film — u niego na barce, na Sekwanie. Zabrał mnie do tych wszystkich miejsc, o których pisał w swoich książkach. Na ulice i place Paryża, do swojego młyna w Burgundii, i do starej szkoły, w której wystawia swoje obrazy. To była niezapomniana przygoda, doświadczenie głębokiego kontaktu z człowiekiem. Przez kilka dni z wrażenia w ogóle nie mogłam jeść! JA! Pierwszy łakomczuch Rzeczypospolitej!
To był jeden z pierwszych filmów, przy którym poczułam, jakim wielkim szczęściem jest bycie reżyserem! Możesz poznać ludzi, których nigdy nie miałbyś okazji poznać, usłyszeć historie, których nigdy byś nie usłyszał, i stworzyć więzi, które czasem trwają latami…
“Wharton” był bardzo popularny w Polsce, wiele razy powtarzany. W efekcie dostałam propozycję pracy w TVP.
To był dla mnie kolejny znak. To moja droga. Będę mówić językiem filmu.
I znowu biłam się z myślami. Mój chłopak nie chciał mieszkać w Polsce…
Wróciłam w czerwcu 1997. Mój pierwszy film w Polsce to był reportaż o Goranie Bregovicu dla Dwójki. A potem przez 14 kolejnych lat powstawał film za filmem…
AGNIESZKA PLETI: Jakie gatunki filmów tworzyłaś?
Moją ulubioną formą są reportaż i film dokumentalny, czyli historie. Zawsze interesowały mnie opowieści. Gatunki informacyjne, newsy mnie nie kręciły. Denerwowała mnie ich naskórkowość. Od samego początku, kiedy zajmowałam się jakimś tematem, chciałam iść w głąb. Dermatologia mnie nie interesowała (śmiech), bardziej interna…
Może kardiologia…?
Tak, właśnie, żeby wejść głęboko w człowieka, ale żeby ten człowiek zawsze był metaforą, żeby ta jego historia była metaforą naszych ludzkich losów.
Tak samo zresztą postrzegam dzielenie się swoimi historiami. Przez wiele lat gromadziłam historie innych ludzi i je opowiadałam językiem filmu, by dodać odwagi życia, mocy, nadziei.
Teraz opowiadam też historie z mojego życia, takie, które mogą się innym przydać – przez ich przesłanie, wspólne wartości. Żadnych innych historii z mojego życia nie opowiadam. Ale jeśli jest w nich cokolwiek, z czego ktoś może skorzystać, nawet najbardziej bolesnego czy trudnego, daję to innym, bo wiem, jaką te historie mają moc i jak mogą otworzyć furtki, które wydają się zamknięte.
Wiesz co? To jeszcze nie koniec tego wywiadu-rzeki, który ukazał się w magazynie KREDA w marcu tego roku.
Nie chcę jednak nadużywać Twojej cierpliwości, więc skończę tutaj. Chyba… że naprawdę masz ochotę na więcej. To mi po prostu o tym napisz i kiedyś wrócę do tej historii.