Wiesz, dlaczego świętym zostaje się dopiero po śmierci?


Monika Górska | 16 marca 2023

Mały chłopiec siedzi na stołeczku u stóp matki. Mama wyszywa coś na płótnie naciągniętym na tamborek.

– Mamo, mamo, ale to brzydkie! – mówi chłopiec na widok plątaniny kolorowych nici i supełków…

A wtedy mama nachyla się do niego z czułością i pokazuje mu wyhaftowany z drugiej strony obrazek – pełen harmonijnych kształtów i kolorów…

Zło jest lewą stroną dobra. A my wszyscy siedzimy na niskich stołkach…

Tę historię, którą kiedyś na kazaniu powiedział Ojciec Pio, opowiedziałam w mojej książce Zaufaj.

Była wstępem do innej opowieści. O moim ojcu. Więcej. O człowieku, który mnie wymyślił.

Żeby odchudzić trochę “Zaufaj”, które już miało swoją wagę, razem z moją redaktorką Hanią, postanowiłyśmy przenieść tę historię, do któregoś z kolejnych tomów trylogii.

Chcę się nią jednak z Tobą podzielić już teraz. Bo serce mnie boli, kiedy z jakimś zastanawiającym upodobaniem prujemy i wyrywamy nitki, z tego wielkiego dzieła, które odmieniło historię świata. I historie tylu z nas. Jakbyśmy zapominali, że zarówno kosmate supły, jak i piękny obraz są dwiema nierozdzielnymi stronami tego samego, tak trudnego, bez względu na rolę czy funkcję, zadania.

Zadania bycia człowiekiem. A jeszcze trudniej: bycia człowiekiem, który umiera w opinii świętości.

Wiesz, dlaczego świętym zostaje się oficjalnie po śmierci? Bo żadna święta ani żaden święty za życia nigdy by się na to nie zgodzili!

Święty, który myśli o sobie, że jest święty, nigdy świętym nie zostanie. Oni najlepiej wiedzą, jak to jest dźwigać na co dzień krzyże swoich nie-świętości. Upadać. Powstawać. I znowu upadać.

I iść dalej. Jedyne, co ich wyróżnia, to może to, że kochają bardziej.

– Każda miłość jest zawodna – powie kiedyś młodym na spotkaniu w Rzymie.

Najbardziej chyba zawodne jest to, jak sami kochamy. A im większa miłość, tym większe cierpienie, kiedy się znowu zawiodło. I znowu…

Tylko TA jedyna nigdy nas nie zwiedzie…

Świętość to nie kadzidło, dzwonki i złote ornamenty. To historie codziennych wyborów. I powrotów. W zaufaniu, że Ojciec zawsze na mnie czeka. I włoży mi na rękę pierścień. I ucztę wyprawi. Nawet jeśli wezmę i roztrwonię jego majątek, jakbym już za życia życzyła Mu śmierci. Nawet gdybym, jak Szaweł, mordowała ludzi. Albo, jak Piotr, wyparła się Jezusa.

Kiedyś młoda zakonnica z Myanmaru, dawnej Birmy, zapytała go, co robić, by zostać świętym. On rozłożył ramiona. Nic nie powiedział. Tylko objął ją i mocno przytulił…

Otwarte serce. To była jego świętość.

Spotkałam go, tak z bliska, trzy razy. Nie wiem, co robił albo czego nie robił tam, za spiżową bramą. Ale nigdy nie miałam wątpliwości, po Czyich śladach wiernie idzie. Najlepiej, jak tylko potrafi.

I zawsze była we mnie ta myśl, chyba wspólna milionom ludzi na całym świecie, kiedy tak wyciągali do niego ręce, gdy obok nich przechodził albo przejeżdżał. – Żebym się chociaż kraja jego płaszcza dotknęła!

Kto by pomyślał, że ponad ćwierć wieku później będę pisać “Zaufaj”, na Jamnej, w dawnym pokoju O.Jana Góry. I nie tylko będę mogła dotknąć, ale i przytulić się do papieskiej roboczej sutanny… I wsunąć intencję modlitwy za mankiet rękawa…

A na biurku, obok mojego laptopa będą stać jego czerwone buty w rozmiarze 44. Piuska, którą tak często chciał mu zwiać wiatr. I szkaplerz, który od dziecka nosił. I który podarował domowi św. Jacka na Jamnej ze słowami: ”Niech was strzeże, jak i mnie”.

Dzisiaj pierwsza z historii.

Do Jana Pawła napisałam list zadziwiona tym, że mnie wymyślił i tak precyzyjnie, w każdym szczególe, opisał w swoim „Promieniowaniu Ojcostwa”. Do dzisiaj, kiedy czytam ten dramat, serce zaczyna mi łomotać, a czas nagle spowalnia…

Każde słowo, każda myśl, każda opowieść… wszystko to takie moje. Nawet imię. Monika.

„Choć urodzona kiedyś, wielokrotnie nie-urodzona, wielokrotnie pragnę się urodzić”, mówi o sobie słowami autora.

Kiedy Karol Wojtyła pisze te słowa w roku moich urodzin, jest już pełnoletnim księdzem. Od 18 lat.

Skąd on mnie tak dobrze zna?

Muszę Mu o tym powiedzieć! Mój list w kolorowej, ręcznie robionej kopercie, daję mu podczas audiencji w Watykanie. A on się tak ciepło do mnie uśmiecha i gładzi czule po policzku. Uchwycił to fotograf papieski Arturo Mari. Jaka szkoda, że nie stać mnie, studentkę z komunistycznej Polski, na zakup zdjęcia.

Do Rzymu mogę pojechać tylko dlatego, że moja mama jest lekarzem PKP, więc przysługuje mi raz na trzy lata darmowy bilet na pociąg za granicę. Jedziemy z koleżanką ze studiów, Anią. W nocy śpimy w pociągu, jadąc z miejsca na miejsce, myjemy się na dworcach, a w dzień zwiedzamy. Wenecja, Florencja, Neapol, Palermo i Rzym…

Fotograf podaje mi wizytówkę i mówi, gdzie mam odebrać zdjęcie.

– Jak wyjdziesz z bazyliki, to w tych budynkach po prawej stronie, gdzie jest poczta.

Jeszcze wtedy nie mówiłam po włosku, więc trochę po angielsku, a trochę na migi mówię mu:

– Nie, dziękuję, ale nie mam pieniędzy. A on powtarza, że mam tam iść.

– Non hai soldi? Nic się nie martw. Będzie. Mruga do mnie i przykłada palec do ust.

I faktycznie jest. Widzę tam siebie z burzą – wtedy, raz w życiu – blond loków. I różowym kwiatem we włosach. W niezbyt twarzowej sukience z tetry, którą sama sobie wtedy uszyłam. Dobro luksusowe, choć wtedy robiono z tego pieluchy.

Ale co tam. Taka historyczna chwila… Kupuję! Mimo że to znaczy, że dzisiaj i jutro będę chodziła po Rzymie głodna.

Chcę płacić, ale pani tylko macha ręką. – Już zapłacone! Nie mogę w to uwierzyć! Fala gorąca uderza mi do głowy i czuję, jak policzki robią mi się czerwone. Więc jednak cuda się zdarzają!

A kilka tygodni później przychodzi piękna odpowiedź od papieża: że uważnie czytał mój list, potem kilka osobistych zdań i że modli się za mnie…

Wiele razy słyszałam – coś ty, to nie on pisał. Ma od tego sekretarzy. Ja jednak swoje wiem… i swoje przeżyłam. Nikt chyba jak ja nie rozumie ukrytego sensu tego misterium o Ojcostwie. Jak bardzo osobista jest to tajemnica… w której Monika i Adam odnajdują się za pomocą słowa „moje”.

O wszystkim mu napisałam… jak ojcu. I odpowiedział mi – jak ojciec.

Chciałabym do niego teraz napisać jeszcze jeden list.

Że trudno mi uwierzyć, że to, co słyszymy, to prawda. Ale jeśli tak, to nie rozumiem jego decyzji. Choć rozumiem, że czasy były inne. Trochę jak na początku pandemii, kiedy nikt nie wiedział, jak się zachować. Ale przecież Jezus sam mówił o kamieniu młyńskim i głębi morza.

Jeśli to prawda, to chciałabym go zapytać, co było w jego sercu, kiedy się dowiadywał o kolejnych krzywdach. I co zrobił dla ich ofiar. Niech mi opowie.

I dlaczego mój kościół, nie powiedział dotąd głośno i wyraźnie: Mea culpa. Mea maxima culpa. I nie prosił tych, których tak bardzo skrzywdził, o wybaczenie. A ofiarom, jak celnik Zacheusz, czterokrotnie wynagrodził.

Przecież tylko prawda nas wyzwoli.

A potem napisałbym mu:

Wiem, że cokolwiek robiłeś Ojcze, robiłeś to najlepiej, jak na tamtym etapie potrafiłeś. Wiem, ile sam wycierpiałeś upokorzeń. Ile bólu. I jak bardzo Cię podziwiam. Że nadal Ci ufam. Że nadal jesteś dla mnie – i moim ojcem i świętym.

Że dobrze pamiętam, kiedy szczęśliwa skandowałam z tłumem: kochamy Cię Ojcze święty! Że nie stawialiśmy Ci wtedy warunków. Kochaliśmy Cię, bo byłeś. Bo nadałeś nam, Polakom w świecie, nowy rodowód. I wolność. Bo dodałeś nam odwagi, uczyłeś odpowiedzialnej miłości i wymagania od siebie. Tak jak Ty od siebie wymagałeś. Że dzięki Tobie runął mur. I stary świat. Że zachwycałeś się geniuszem kobiety, a zamiast kwiatów na dzień kobiet odprawiałeś w naszej intencji msze św. Że traktowałeś przedstawicieli innych religii nie jak wrogów, ale jak braci.

I, że nadal Cię kocham!

Kim ja jestem, żeby rzucać w Ciebie kamieniem?

Ufam, że w tej burzy, wypłyniemy na głębię. Że Twoja miłość do nas i Twoje błogosławieństwo, jak u Syracha, nadal będą podpierać domy naszych dzieci.

Że kilka supłów i wyciągniętych nitek nie zaburzy obrazu, z którego, nawet ze skazami i rysami, nadal wyłania się kochająca twarz Jezusa…

Twoja Monika.

A kiedyś Ci powiem, jakie były ostatnie słowa, które Jan Paweł napisał swojemu przyjacielowi tuż przed śmiercią. Teraz jeszcze wiąże mnie tajemnica.

Cdn.


Dołącz do dyskusji: