Trawa
Monika Górska | 16 maja 2019
Uzależniłam się.
Od trawy.
Tej w opowieści Marzanny Gąsior.
Od jej wrażliwości, rzetelności, profesjonalizmu, uśmiechu i ogromnej skromności też się uzależniłam.
I w ogóle od wszystkich jej opowieści biznesowych, które napisała w ramach naszej MSSB. Wszystkie w przedterminie.
Każda opowiadała o jej największej miłości: rowerach.
Do dziś pamiętam jakie wrażenie zrobiła na nas w trakcie coachingu ta jedna z pierwszych opowieści Marzanny.
Ta, w której ćwiczyła strukturę SyKoMoR i przesłanie.
Zaczynała się tak:
“Wiem, że zawsze mam wybór, gdy nadejdzie życiowe tornado. Mogę złamać się, jak drzewo, a mogę jak trawa nagiąć hardy kark. Odpuścić, przeczekać i podnieść głowę ku słońcu.”
Chcesz posłuchać dalej?
“Czarna Góra, Sylwester 2000. Na stoku mróz szczypie policzki. W pełnym słońcu śnieg przypomina diamentowy dywan. Grzejemy się w ciepełku kampera. Ja, Marek i nasz 11-letni syn, Jacek. Siorbiemy gorące kakao. Żartujemy. Beztroski śmiech i zapach czekolady wypełnia nasz dom na kółkach.
„Coś jest nie tak” – niepokój chwyta mnie za serce. Nagle do mnie dociera. Marek wcale się nie uśmiecha, nic nie mówi i jakoś tak dziwnie na mnie patrzy.
„Hej, widzę, że zaniemówiłeś. Wiem, moje umiejętności zjazdowe szokują” próbuję żartować. Bez skutku. Przez ciszę przedziera się głos Jacka. „Mamo, już mi ciepło, idę zjeżdżać”. Trzask drzwi i już go nie ma. Znowu Cisza. Czuję, jak moje dłonie robią się lepkie od potu.
„Źle się czujesz, czy jesteś wkurzony? Powiedz coś, bo zaraz serce mi wyskoczy” mówię i chwytam się za gardło. W głowie setki myśli. „Może jest ciężko chory, albo… chce mnie zostawić, albo…” Nagle Marek podnosi głowę, patrzy na mnie i cicho mówi.
„Musimy zamknąć hurtownię. Ostatnie pieniądze wydałem na wypłaty. Nie mam pieniędzy na towar. Zresztą, po co towar. I tak wszyscy kupują w marketach. Nic już nie zrobię. To koniec.”
Nie wiem, co powiedzieć. Przygryzam wargi. „To jakiś matrix” myślę. Ogarnia mnie przerażenie. Robi mi się duszno. Nie mogę złapać tchu. Głaszczę skurczony żołądek. Marek blady jak papier. Czeka na moje słowa.
„Jak to zamknąć hurtownię? Nic nie mówiłeś, że jest kiepsko, przecież wyjechaliśmy na narty, a teraz mówisz, że po dziesięciu latach zamykasz interes?! To skąd weźmiemy pieniądze?!” mój głos niebezpiecznie pnie się w górę. Czuję, jak krew pulsuje mi w skroniach.
„Sprzedamy kampera. Wystarczy na jakiś czas. Potem zobaczymy” słyszę słowa, których nie chcę słyszeć. „Nasz upragniony kamper. Marzenie, które udało nam się urzeczywistnić. Nasz sposób na życie” – nie mogę powstrzymać żalu, który zalewa mi serce. Nie mogę powstrzymać łez.
I znów cisza. Tym razem wroga, zimna, zła. Marek chowa twarz w dłoniach. Płacze?
I nagle spada na mnie spokój. Podchodzę do męża. Obejmuję go i przytulam.
„Wiesz co, możemy jeszcze sprzedać dom, możemy nawet wprowadzić się do mojej mamy. Przecież to nie koniec świata. Najważniejsze, żebyśmy byli razem. Poradzimy sobie” mówię cicho. Mimo wszystko oddycham z ulgą. Grom z jasnego nieba mnie nie roztrzaskał. Dobrze jest być jak trawa.”
No i jak tu się nie uzależnić…