To też minie! Znasz tę historię?


Monika Górska | 21 lipca 2022

Bałam się. Tak bardzo się bałam, że tego nie robiłam. Nawet nie próbowałam robić. W końcu nie musiałam.

Bałam się swojej słabości. Że będę chora, że zamiast cieszyć się muśnięciami wiatru na twarzy, zalegnę gdzieś w kącie i będę tylko liczyć godziny do zejścia na stały ląd. Że pomylą mi się strony i zamiast wymiotować na zawietrzną, wszystko poleci na innych. Przecież mi się nawet na huśtawce robi niedobrze!

I kiedy moi przyjaciele zaproponowali mi rejs po Mazurach, wszystko we mnie mówiło NIE. 

– Ale co się przejmujesz. Będziesz pić imbir i nawet nie poczujesz. A to są rekolekcje pod żaglami. Codziennie rano msza św. z nauką rekolekcyjną ojca Radka, kapucyna z Wrocławia. A potem każdy płynie swoim tempem, wieczorem się spotykamy znowu, czasem jest ognisko, dużo śpiewania. Fajni ludzie jeżdżą, tacy do tańca i do różańca. Wrocław, Gdańsk, trochę z Poznania. Niektórzy tak już od 20 lat co roku pływają! Z całymi rodzinami – kusi Ania. 

W dwa tygodnie to można już trochę tych Mazur zobaczyć. Można też przyjechać na tydzień.

– A jak zasnę na wachcie albo w ogóle się nie dobudzę? I tyle będzie ze mnie pożytku? – Lęk znowu mości sobie we mnie wygodne gniazdko.

– A co, jeśli tak po prostu zaufam i puszczę? 

I nie wiem, czy to ta moja książka, czy tęsknota za Jeziorem Galilejskim, czy przyjaciółmi i wspólnotą sprawia, że nagle kategorycznym ruchem odsuwam na bok cały ten lęk.

– Dobra, płynę z Wami.

Do Giżycka jadę pociągiem. Kiedy staję przed jachtem w przystani, serce mi mocniej bije. Myślałam, że to będzie jakaś mała żaglówka, a to potężny, komfortowy jacht z wszystkim, co tylko potrzeba, żeby mieszkać na pokładzie. Prawdziwy Rolls-Royce. To będzie mój pływający dom przez najbliższe dwa tygodnie. Postanawiam nie mieć choroby morskiej. Bo tak! Przecież jestem na jeziorze, nie na morzu.

Zaczynamy od mszy św. I tak będzie co dzień. Na polu, w lesie, na brzegu jeziora, pod wiatą albo w namiocie, w słońcu, wietrze i w deszczu, woda i chleb przemienia się w ciało i krew. I płyną słowa ojca Radka, które karmią duszę. Jak te o pięknie, które jest językiem Boga i które zbawi świat, jak mówił Dostojewski ustami Myszkina z Idioty.

Albo o Księciu Ciemności, który nie potrafi czytać w ludzkich sercach, więc tylko sieje, to tu to tam – i patrzy, nad czym się człowiek pochyli, co zacznie uprawiać. A wtedy już On najlepiej wie, jak z tego zrobić użytek tak, żeby człowiekowi zostawić jak najmniej światła.

A potem ruszamy na wodę. Jest jak odbicie duszy. Mieni się światłem i cieniem. 

Po gwałtownych porywach, które przechylają jacht na bok tak, że mam wrażenie, że się zaraz przewrócimy, nagle przychodzi spokój. I wiatr ustaje. Wydęte, terkoczące jeszcze przed chwilą żagle, teraz majestatycznie zwisają w dół. Stoimy w miejscu. Deszcz ustał i przeszedł. Słońce grzeje i trudno uwierzyć, że minutę temu było tak groźnie. 

Jak w tej mojej ulubionej, starej opowieści…

Pewnym zamorskim krajem rządził król, dobry i mądry człowiek, którego trapił jeden problem. Miał dwie osobowości. Bywały w jego życiu takie dni, gdy budził się szczęśliwy i wszystko w jego życiu wydawało mu się piękne i dobre. W tych dniach król także był dobry – rozmawiał miło ze swoimi towarzyszami, obniżał podatki, rozpieszczał poddanych podarkami i sprawował prawdziwie pokojowe rządy.

Przychodziły jednak także czarne dni. Rano żałował, że się obudził, wszystko wokół wywoływało jego wściekłość. Wówczas przestawał się odzywać, zamykał się w sobie, podnosił podatki, zrywał układy pokojowe, odbierał ludziom przywileje.

– Mam już tego dość! Nie chcę ciągle zależeć od moich zmian nastroju! 

Zwołał więc wszystkich mędrców i magów na naradę. Polecił im, aby znaleźli środek, który powstrzymywałby jego absurdalny optymizm w dobrych dniach – i dziwaczny pesymizm w dniach czarnych.

Po kilku tygodniach mędrcy przyznali się do porażki – nie znaleźli niestety skutecznego lekarstwa. Tej nocy król długo i gorzko płakał.

Następnego dnia do królestwa przybył nieznajomy i poprosił nieszczęśliwego monarchę o audiencję. 

– Wiem, jak Ci pomóc, królu.

Wręczył mu skórzane pudełko, w którym błyszczał srebrny pierścień. Nieznajomy poradził, żeby król, spojrzał na niego za każdym razem, kiedy poczuje się podejrzanie źle albo też podejrzanie dobrze.

Na wewnętrznej stronie pierścienia napisane było:

TO TEŻ MINIE!

Taki właśnie pierścień zamówił kiedyś mi mój syn, Tymek, na moje urodziny. Po raz kolejny spełnił moje marzenie 🙂

Głupio mi teraz tak się denerwować, smucić i narzekać, bo przecież wiem, że to i tak minie!

Jak ten nasz rejs, który minął zbyt szybko! A we mnie zostają zatrzymane pod powiekami chwile czystego piękna… i wyzwania, jak ten dwukilometrowy trawers jeziora, kiedy płynęłam na drugą stronę i z powrotem, kiedy po jednej stronie rozbryzgiwały się pod moją ręką kropelki, w których odbijało się słońce, a z drugiej strony nadciągała czarna chmura i deszcz grzmocił o taflę jeziora. I trzeba było przyspieszyć na końcu, żeby nie złapała nas burza.

I te 17 jachtów z żółtą franciszkańską banderką… Zwłaszcza ten jeden, chyba Carpe Diem, na którym płynęły dwa małżeństwa z dziesiątką dzieci. Najmłodsze miało 1,5 roku, a najstarsze dziesięć!

I jeszcze ten obraz, jak ktoś na brzegu podbiega, żeby złapać cumę, albo w wodzie przesuwa ogromny korzeń drzewa, żebyśmy mogli z dziobu zejść jakoś na ląd…  

Ktoś wpada do nas na kawę z kardamonem, prosto z Jerozolimy, ktoś inny ratuje mlekiem i cukrem. Ktoś częstuje weselnym winem albo żytnim chlebem prosto z piekarni. I ojciec Radek, który w białej koszulce w palmy, chodzi od jachtu do jachtu. Z każdym pogada, dla każdego ma czas, na rozmowę, pośmianie się, spowiedź.

I jeszcze zapada mi głęboko w serce właściciel przystani w Ruskiej Wsi – Krzysztof. Polonista, jak ja magisterkę pisał u prof. Miodka. Pracował w kopalni na Śląsku i przeprowadził się na Mazury, bo jego córka walczyła z astmą. Sam jest kopalnią historii! Ma w swoim namiocie wszystko, co potrzeba do odprawiania mszy św. Nawet drewnianą ambonkę – a na ścianie… moja Galilea…

Krzysztof wie, co to stąpać po wodzie. I co znaczy zaufać i puścić – i jakie cuda się wtedy zdarzają w życiu! A jaką robi jajecznicę!

I te pierogi, które tam u nich już nie nazywają się ruskie, choć 10 km stąd jest już rosyjska granica, ale “pierogi agresora”. I ta grochówka… no palce lizać!

I wiesz co? 

Ani dnia, ani godziny, ani minuty, ani sekundy nawet nie miałam choroby morskiej!

Może pomógł imbir, może postanowienie, że mnie nie chwyci, może ulitował się nade mną Najwyższy Sternik? A może wszystko razem. Żeglowanie, zwłaszcza w dobrym towarzystwie, jest takie przyjemne!

Chyba połknęłam bakcyla. I nagle tak mi się robi wstyd przed sobą. Tyle czasu dotąd zmarnowałam. Na szczęście nowa szansa jest już za rok!

A mi się teraz marzą Lofoty… Albo gdzieś, gdzie cieplej… Jeszcze mnie trochę kołysze…

 PS. A te piękne zdjęcia z drona robił Paweł Banaszczyk!


Dołącz do dyskusji: