To od niej uczyłam się kochać.


Monika Górska | 15 czerwca 2023

Jeszcze raz patrzę na zegarek. Znowu czwarta. Ale, że mój granatowy Swatch, z dwunastoma cyrkoniami jak gwiazdami w koronie Maryi nagle stanął? Tak po prostu?

Nie lubię nosić zegarka, ale ten jest szczególny. Kupiłam go na pamiątkę, na lotnisku w Genewie. Poleciałam tam w drugą rocznicę śmierci mojej ukochanej Cioci Ann. Była dla mnie jak druga mama. I to ona uczyła mnie, jak być mamą. Choć bez słów. Jak nikt inny potrafiła sprawić, że każdy, kto z nią rozmawiał, czuł się widziany i słyszany. A ja podglądałam, jak ona to robi i marzyłam, że kiedyś się tego od niej nauczę.

Choć wychowała się w rodzinie protestanckiej, mówiła, że nie wierzy w Boga. Jednak nie znałam nikogo, kto by potrafił tak kochać innych. To od niej ja – chrześcijanka, mogłam uczyć się, co to znaczy żyć na co dzień przykazaniem miłości.

Tak bardzo chciałam być przy niej i trzymać ją za rękę, kiedy będzie odchodzić.

Nie zdążyłam.

Chciała odejść sama. Żeby nikt jej nie zatrzymywał.

Zdążyłam tylko przez telefon jej powiedzieć, jak bardzo, bardzo ją kocham. I że będę ją zawsze kochać. I że może odejść. Jeśli chce. Choć serce mi pęka.

Ciocia już nic nie mówi. Słyszę tylko jej świszczący oddech. Kuzynka Constance powie mi potem, że się uspokoił, kiedy do niej mówiłam.

Sprawdzam wszystkie możliwe połączenia. Pierwszy samolot do Genewy odlatuje dopiero rano. Choć dzieli nas ponad tysiąc kilometrów, całą noc palę gromnicę. Modlę się, trochę śpię, trochę czuwam. Mam nadzieję, że Ciocia jakoś da mi znać…

Jest 8 maja 2012 roku. W oknie nad moim łóżkiem pierwsza smuga światła. Świta. I nagle ogarnia mnie błogi spokój. I zalewa taka ogromna fala miłości. Czuję, że Ciocia Ann wraca do życia. A mi wraca nadzieja. Zdmuchuję świecę. Nie będzie już potrzebna.

Jak na szpilkach czekam na poranek, na telefon od Constance i na dobre wieści.

Dzwoni jakoś koło siódmej.

– Ciocia odeszła dzisiaj nad ranem. Sama. Tak, jak chciała…

A mi dźwięczą w uszach słowa apostołów w drodze do Emaus w poranek zmartwychwstania:

– A myśmy się spodziewali…

Kilka godzin później wchodzę do jej pokoju – sypialni i zarazem pracowni w kolorach umbryjskiej ziemi. Pełnym malowanych jej ręką portretów rodzinnych i akwareli weneckich kanałów i gondoli. Nagle tak pełnym jej nieobecności.

Leży na swoim łóżku. Tym samym, na którym tyle razy opowiadałyśmy sobie najbardziej sekretne karty naszych historii. I na którym baraszkowaliśmy w pidżamach z Tymkiem, a ona zachwycona robiła nam zdjęcia. Dla mnie to były zwykłe gilgotki i wygłupianki. Ona widziała coś więcej. – Look, Monika – to zdjęcie: matka i syn – zobacz, jaka opowieść o czułości…

Zawsze widziała więcej. Bo zawsze miała ucho do słuchania. Nawet wtedy, kiedy jej ramię, do którego się przytulałam, robiło się mokre od moich łez. Była moim światłem, kiedy mi w sercu robiło się ciemno.

Kiedyś zamówiłam dla niej specjalny, czarny kubek. Kiedy wlewała do niego gorącą herbatę, pojawiał się na nim napis: You are my funiculum! Jesteś moim punktem podparcia. Tak mawiał Archimedes: Dajcie mi punkt podparcia, a poruszę ziemię. Jej wiara we mnie i w Tymka i jej miłość do nas sprawiała, że czułam, że naprawdę mogę poruszyć ziemię.

Spoglądam na nią. Piękna. Kochana. Jak dobrze, że mogę tu jeszcze z nią posiedzieć… jak dawniej. Pogładzić ją czule. Być i patrzeć. Modlić się. I tak zapada noc…

Choć niby jest jeszcze, a przecież już jej tutaj nie ma. I już nigdy tutaj nie zobaczę jej ciepłych, dobrych oczu, w których odbija się niebo.

Jakie będzie jej niebo… Skoro nie potrafiła w nie uwierzyć? I nagle mój wzrok wędruje na półkę przy jej łóżku. W ciemnozielonej skórzanej oprawie Pismo Św. Na pierwszej stronie cytat ołówkiem napisany ręką Cioci: Amor omnia vincit. ….

I już wiem, jakie będzie jej niebo.

Na komodzie srebrna taca, na niej butelka czerwonego wina i moje ulubione kieliszki z czeskiego szkła. Pytam Constance, czy Ciocia spodziewała się gości. I nagle dociera do mnie… Zadbała o nas dokładnie tak samo po śmierci, jak to robiła za życia, kiedy na każdego gościa z Polski zawsze czekał przy łóżku stosik najlepszych szwajcarskich czekolad.

Ach… ta Ciocia Ann. Jakby chciała nam powiedzieć: Nie smućcie się! Niech to dobre wino rozweseli wasze serca.

cdn.

Dziękuję za dobre słowa! I bardzo się cieszę, że początek książki jednak zachęcił do czytania. A dziś w Twoje ręce oddaję kolejny fragment. I mam ważne pytanie. Ta opowieść tak jakoś naturalnie wypłynęła ze mnie, ale czy nie jest za mocna, jak na pierwsze strony książki?


Dołącz do dyskusji: