Też masz czasem takie wrażenie, że coś Cię prowadzi?
Monika Górska | 30 czerwca 2022
Chcesz wiedzieć, co było dalej?
Ciocia Anne, ta z Zamku, zna moje najgłębsze sercowe sekrety. I jako jedna z pierwszych dowiaduje się, że zostanę mamą.
Potem już nie jeżdżę do Taizé, czekam, aż Tymek trochę podrośnie. Długo się nie widzimy. Czasem tylko rozmawiamy przez telefon.
T’Anne odchodzi nagle, w 2008 roku. A ja nie zdążę się nawet z nią pożegnać. O pogrzebie dowiaduję się już po… I o tym, że walczyła z nowotworem, o którym mi nie powiedziała. Jak to kobieta z żelaza.
Zostaje mi na szczęście kilka zdjęć, a w uszach dźwięk jej śmiechu, kiedy się przekomarzałyśmy albo kiedy przerażona wleciałam w środku nocy do jej sypialni:
– Ciociu ratuj! Do mojego pokoju wleciał nietoperz i lata od ściany do ściany…
Zostają jej opowieści i mądrości, którymi mnie, zawsze ich zgłodniałą, karmiła. Jak choćby ta: – Nigdy nie wysyłaj listu w złości. Napisz, co chcesz, od razu, ale poczekaj do rana albo i kilka dni, aż Ci przejdzie i zredaguj go jeszcze raz. Raz jej nie posłuchałam. I do dzisiaj mnie skręca w środku, po co ja ten głupi list wysłałam…
W dziesięciolecie jej śmierci wracam do Francji. Jak zwykle w drodze z Taizé jadę, by wreszcie się z nią pożegnać… Zapalam znicz i w rodzinnym grobowcu czytam po raz pierwszy w życiu jej pełne nazwisko: Anne de Mouleon Narbonne de Nebias, żona Henri de Chantemerle de Villette. I niemal słyszę jej charakterystyczny kaszel…
Z wielkim wzruszeniem przytulam wujka Henri, który nadal na co dzień jada na srebrnej zastawie… i przejął po Cioci genealogiczne porządki w archiwach, w których jest cała historia Francji… I kawałek polskiej 🙂
Z motylami w brzuchu odwiedzam dawne pokoje, zaglądam do opuszczonego Domu Dla Lalek, gdzie nikt od tak dawna nie czyścił już sreber… Dopominam się bezwstydnie o słynną maślaną „galette de Georgette”.
A potem jedziemy do Château de Contresol, mojego ulubionego zamku Kopciuszka z baldachimem i kryształowymi szybami…
Są miejsca, w których czas płynie inaczej. I opowieści, które chcemy, żeby nigdy się nie skończyły… A może, żeby się dopiero zaczęły?
W tej, która zaczęła się w Jerozolimie w 2018 z ciocią Jadwigą, było podobnie jak z Ciocią Anne. Choć nigdy nie napisała do mnie listu. Napisała jednak coś innego.
Coś, co czekało na mnie kilkadziesiąt lat…
A kiedy to przeczytałam, nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Jak ona to wszystko pojęła? Jakby Ciocia miała bezpośrednią linię do Nieba i zrozumiała rzeczy, które dla nas są często nie do zrozumienia. I nagle wiem:
– Nie mogę tego zachować tylko dla siebie!
Jej rodzice, moi pradziadkowie, Zofia, z d. Krasicka, i Wacław Popiel, nie mają kilku zamków. Ale też bardzo się kochają.
Kiedy na półmetku I wojny światowej, w 1916 r., rodzi się Jadwiga, ich piąte z ośmiorga dzieci, nie mają już nawet gdzie mieszkać. Zbliża się front, lada moment mają wybuchnąć walki między Austriakami a Rosjanami. Muszą uciekać. Zostawiają swoją posiadłość w Skurczy, we wschodniej Polsce i przez kolejne lata wędrują z miejsca na miejsce. Aż docierają pod zachodnią granicę. Wreszcie są na swoim.
To, co przyciąga moją szczególną uwagę, to informacja, że w ich dworze, od razu instalują kaplicę, w której jest odprawiana codzienna msza św.
Na stałe osiedla się u nich też kapelan. Tato Jadwigi każdego dnia służy do mszy św. z jednym ze swoich synów. Drugi gra na organach. Mała Dziunia ma kilka lat. Nie wiem, czy potrafi usiedzieć spokojnie, czy rozgląda się na boki, licząc kapelusze. Kaplica musi być spora, bo na mszy św. pojawia się nieraz i 300 osób. Przychodzą się tu modlić nawet okoliczni Niemcy.
Tak jak Cioci Ann, tak i cioci Jadwigi, wcale nie szukałam. A jednak, w jakiś niepojęty dla mnie sposób zaczęłam trafiać na jej ślady. Jakby jakaś cienka nić rozwijała się powoli z kłębka przede mną i prowadziła od miejsca do miejsca, przez Górę Karmel, Nazaret, by zatoczyć z powrotem krąg i wrócić do Jerozolimy, na Górę Oliwną. Jakby to ona sama, z jakichś, sobie tylko znanych powodów, chciała mnie znaleźć.
W naszej rodzinie siostra mojej babci Marii, Jadwiga Popiel, znana jest jako ciocia Dziunia. Choć potem ma jeszcze kilka imion. Maria Bernadeta, a później Hedwige.
Kiedy wybucha II wojna, właśnie zaczyna w Warszawie ostatni rok medycyny. W trakcie kampanii wrześniowej jej salami wykładowymi staje się szpital. Opatruje rany i operuje, często jako jedyne światło mając świeczki.
Kiedyś kładą przed nią młodego żołnierza z nogą aż czarną od gangreny. Musi podjąć szybką decyzję…
cdn.
I jak Ci się czyta te fragmenty III części książki?