Mój najgorszy przyjaciel
Monika Górska | 29 listopada 2018
Chcę Ci podarować wyjątkową opowieść. Napisałam ją w podzięce za hojność, dobre serce i przepiękne życzenia, które w dniu moich urodzin przemieniły mojego Outlooka w… kanał miłości! O mały włos uwierzyłabym, że naprawdę jestem kimś wyjątkowym 😊 Dziękuję za piękne spotkania i modlitwy, i niespodziankę – niesamowity wieczór przy świecach i opowieściach. Ze wzruszenia i wrażenia nie mogłam spać! Jestem Wam bardzo wdzięczna za wszystkie facebookowe wpłaty na stypendium dla Marty – dla mnie jak najpiękniejsze bukiety kwiatów. Niewiele już „kwiatków” brakuje – dokładnie 219 zł, a ponieważ jesteśmy jeszcze w oktawie urodzin, chętnie przyjmę je w imieniu Marty. Aby je podarować, wejdź tutaj >> https://web.facebook.com/donate/1950456665069159
Nie powinnam go zabierać ze sobą. Zwłaszcza w taką podróż, kiedy spełniam swoje urodzinowe marzenia. Od pamiętnej wyprawy do Wielkiego Kanionu cztery lata temu, robię to co roku. A on mi tylko przeszkadza.
Myślałam, że wiatr urwie mi głowę. Każdy włosek osobno tańczy kankana. A z nieba leje się, jakby ktoś odkręcił sikawkę na planie zdjęciowym sir Petera Jacksona. Welcome to Wellington, wietrznej stolicy Nowej Zelandii.
Szczękam z zimna zębami. Przemoczone do suchej nitki rzeczy rozwieszamy na każdym skrawku czegokolwiek, co przypomina poręcz. Dobrze, że jest piecyk. Może jakoś wyschną?
Herbata paruje, a my planujemy z Tymoteuszem wyprawę do Tongariro, alpejskim szlakiem wśród zastygłej lawy, stożków i kraterów czynnych wulkanów i kolorowych jezior. To najstarszy Park Narodowy na Nowej Zelandii, wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Oglądałeś Władcę Pierścieni? To tu właśnie był Mordor – siedziba Saurona, kraina orków i trolli.
Kiedy byłam tu pierwszy raz, nie daliśmy rady tu dojechać, więc wiedzieliśmy, że musimy wrócić. Sam szlak jest przepiękny, ale to też spore wyzwanie. 19 kilometrów wspinaczki po górach i tylko jedna ścieżka. Jeśli zacząłeś, musisz skończyć. Busy czekają na drugim końcu drogi.
Sprawdzamy prognozę pogody na niedzielę: – 1° , marznąca mżawka, będzie wiało. Tymek ma softshell, ale ja nie mam porządnej kurtki, ani górskich butów. – Czy dam radę w takich warunkach? A co, jeśli skręcę nogę? I czy o tej porze roku te piękne Szmaragdowe Jeziora na szczycie, o których marzę od czterech lat, nie będę przypadkiem szare? I jeszcze to lewe oko spuchnięte… wyglądam jak Quasimodo.
Jeśli nie chcesz, znajdziesz powód, jeśli chcesz, znajdziesz sposób, prawda? A ja tak bardzo chcę! Ale czy to jest odpowiedzialne? Biję się z myślami.
– Tymek, chyba znowu nie pojedziemy. Boję się, że nie dam rady w tym wietrze i deszczu. Chorzy będziemy. Zobacz, co się dzieje za oknem.
– Mamo, ale Górscy się przecież nie poddają! – Mój prawie już pełnoletni syn przypomina mi słowa, którymi karmiłam go przez całe dzieciństwo. – Kto wie, jaka będzie w końcu pogoda? Może uda ci się pożyczyć coś ciepłego? Jedźmy i tam zdecydujmy. Najwyżej zostaniemy w hotelu.
– Ale synu… – Mamo, a jak było we Wielkim Kanionie? Sama mówisz, że marzenia się nie spełniają tylko się jes spełnia. Jak nie teraz, to kiedy?
Hmm. I co tu robić na takie dictum? Dzwonię do hotelu w National Park.
Nowozelandczycy nie są szczególnie kreatywni w wymyśleniu nazw miejscowości. Wyspa północna, nazywa się Wyspą Północną, południowa – Wyspą Południową, duża piaszczysta plaża nad Pacyfikiem – Dużą Piaszczystą Plażą, a miejscowość u wrót Parku Narodowego – National Park.
– Mamy tu wszystko, co potrzeba – śmieje się kobieta po drugiej stronie słuchawki – kurtka, polar, Nawet rękawiczki i szalik.
– Ale czy jeziora będą Szmaragdowe?
– No nie wiem. Ale nie ma padać. Przyjeżdżajcie.
– No dobrze. Jedziemy. Zielone spadziste pagórki, a na nich od czasu do czasu samotne rozłożyste drzewa łagodzą niepokój. Mieniąca się rzeka w dole. Zieleń, gęsto przerywana bielą ledwo co narodzonych miniaturowych owieczek i ich mam, aż kipi we wszystkich odcieniach wiosny. Przyklejam nos do szyby. Kilka godzin czystego piękna i odzyskuję wiarę, że będzie dobrze.
Motel prowadzi starsze małżeństwo. Służyli razem w wojsku. Ona została potem dyrektorem finansowym wielkiej korporacji. Teraz, na emeryturze, prowadzą motel i wożą turystów na szlak.
– Jesteście z Polski? Byliśmy w zeszłym roku w Krakowie. Myśleliśmy, że umrzemy, stąd to równe 50 godzin podróży. Ale bardzo chciałam zobaczyć Oświęcim…
– Wstajemy o 6 rano. Jajeczniczka, na bekonie – palce lizać. Tu wszystko jest takie… świeże, takie ekologiczne. Jeszcze szybka kawa i ruszamy. Cały wulkan w chmurach. Chłodno. Sympatyczny kierowca daje nam numer do policji, żeby przywołać helikopter ratunkowy i tłumaczy, co robić, jeśli obudzi się wulkan. Przełykam nerwowo ślinę.
– Najgorsze jest to ostre podejście w drugim etapie trasy. Pewno nieraz będziesz przeklinać, co w ogóle Cię podkusiło, żeby tu iść. Masz to jak w banku. Ale wytrzymaj. Bo kiedy będziesz na górze, spojrzysz w dół i powiesz sobie: – Już tutaj? Wcale nie było tak źle.
Good luck! Będę czekał z drugiej strony, u wylotu doliny.
Faktycznie, nie sposób się tu zgubić, bo ludzie, jak mrówki, wyznaczają szlak. Pierwszy odcinek spokojny, dobry na rozgrzewkę. Zza szczytów przebijają się pierwsze promienie słońca. Wodorosty w kryształowych strumieniach układają się w zielone gobeliny. Galeria rzeźb z zastygłej lawy u stóp wulkanu Ngauruhoe.
Zaczynamy „Drogę Śmierci”. Ostre podejście w górę i… lecę prosto na twarz do przodu. Wiedziałam! No to koniec wyprawy!
Jakimś dziwnym trafem nic jednak mi się nie dzieje. Ręce i kolana w całości, i o dziwo spodnie też.
Podejście faktycznie mordercze, choć gdzie mu tam do mojej ukochanej Orlej Perci. Dzięki pomocy Tymka jakoś daje radę. Chmury kłębią się, ale nagle odsłania się czarno-czerwony wulkan z opadającymi językami śniegu. Majestatyczny i uwodzicielski.
A u jego stóp – jezioro. Szukam choć cienia szmaragdu. Niestety. Brudno-zielono-beżowe. Aż mi się chce płakać. No tak. Tego się właśnie spodziewałem. Ale przecież jest słońce? I tak jest pięknie. A ja jakoś nie potrafię się tym cieszyć.
Wspinamy na kolejny szczyt. Zakosy. Jeden zakręt i drugi. Tymek idzie szybciej do przodu i nagle słyszę:
– Mamo, mamo chodź tu, prędko!
– Jakbym mogła, to bym przyspieszyła – odburkuję posapując z wysiłku.
– Mamo, musisz to zobaczyć. Są!!!
Jeszcze kilkanaście kroków w górę i… wtedy je zobaczyłam. Stoję na przełęczy. Przede mną RAJ. To nic, że pachnie siarką. Po lewej stronie wulkan Tongariro i zawieszone jakby w górze błękitne jezioro. Droga ostro schodzi w dół, a po prawej stronie… Są. Jeziora. Szmaragdowe. Trzy! W oparach dymu wydobywających się ze szczelin skał.
– Już teraz łzy mi lecą po policzku. To jeden z najpiękniejszych widoków jakie w życiu widziałam. Będę go miała przed oczami w godzinie śmierci.
Mój przyjaciel tym razem jednak przegrał. Mój najgorszy przyjaciel. Nierozłączny. Wierny jak mało kto. Gdybym go posłuchała nie byłabym tutaj.
I tak słuchałam go za bardzo. I dałam sobie wmówić, że tego szmaragdu już pewnie nie zobaczę. Zupełnie, jak w tej opowieści o złodzieju siekier.
Chcesz? To opowiem Ci ją za tydzień.
Pozwól, że Ci go przedstawię. To mój najgorszy przyjaciel. Niedaś, zwany także Pocosiem. Znamy się od dziecka. Czasem na trochę wyjeżdża, ale jak wraca, chce się ze mną bawić na okrągło.
Czasem mu na to pozwalam.
Jest sprytny. Często podaje się za kogoś innego albo udaje, że go nie ma. Tak skutecznie, że nawet czasem zapominam, że za mną ciągle łazi. Jak cień.
Nie lubi, kiedy jestem uważna. I wypoczęta. Wtedy nagle znika.
A jak ma na imię Twój najgorszy przyjaciel?
Jeśli właśnie teraz podejmujesz jakąś ważną decyzję, to co Ci podpowiada?
PS. Alicjo, dziękuję Ci za tę niezwykła metaforę! Trafiłaś w punkt!