Jeśli wyjdę za mąż…


Monika Górska | 25 sierpnia 2022

To było moje marzenie, pragnienie schowane głęboko na dnie serca: jeśli wyjdę za mąż, poproszę papieża o błogosławieństwo.

– Opowiada Justyna.

Mój mąż kochany zupełnie nie rozumie tego pomysłu i chyba cichaczem myśli, że mi przejdzie, a czas rozmyje moje marzenie.

Półtora roku po ślubie – szybka decyzja. Jedziemy do Rzymu. W nocy bilety gwałtownie drożeją. Rano Ryś pyta:

– Zmieniamy kierunek? – Czuję, jak smutek zalewa mi serce, a moje marzenie znowu trafia do kartonika z napisem “na później”. Gdy rano otwieram komputer, ceny znowu normalne. Kupujemy.

Mąż domyka torbę i widzi swoje ślubne buty.

– Co to? – pyta zdziwiony. Uśmiecham się niewinnie. 

– Może do Franciszka? – Rysiu spogląda nerwowo, a ja udaję, że tego nie widzę.

Błękitne niebo Italii, winnice na wzgórzach i ta beztroska kilku wolnych dni spędzonych razem. Gdy w ostatni dzień naszego pobytu budzimy się rano, o szyby delikatnie stuka deszcz. Mąż z nadzieją w głosie pyta: 

– To co, odpuszczasz? – Przecząco macham głową. Ubieram moją jedwabną białą sukienkę i trochę z drżeniem myślę, jak to będzie. Cały ten pomysł zupełnie vabank. Do papieża można się wybrać zaraz po ślubie, a my to już prawie dwuletnie małżeństwo. Na dodatek zapomniałam zabrać akt ślubu. Jedyne co mam, to ta ślubna sukienka i mój Ryś w garniturze.

Do samochodu wsiadamy nerwowi i niezbyt rozmowni. Mąż dopytuje: 

– Naprawdę tego chcesz? Przecież możemy jechać prosto na lotnisko. 

Powtarzam jak katarynka: 

– Spróbujmy.

Ulice Rzymu skąpane w deszczu i jakieś puste tego ranka. Kiedy Rysiu widzi kolejkę ludzi pod murami Watykanu. Słyszę tylko:

– Ty chyba zwariowałaś! Ja wracam. 

Jednak stajemy na samym końcu, gdzieś pomiędzy napierającymi japońskimi turystami i głośną szkolną wycieczką. Nad naszymi głowami wojna parasoli, a ja czuję, jak mokry jedwab przykleja się szczelnie do mojego ciała. Rysiu nawołuje do odwrotu. Pomrukuje, że zepsułam wakacje.

Kolejka przesuwa się powoli, a  deszcz przybiera na sile. Po 45 minutach docieramy do bramek i wyglądamy oboje żałośnie. Serce mi wali ze strachu. I wtedy watykański gwardzista, spoglądając na mnie surowo, wyciąga rękę i… kieruje do bocznego wejścia. 

– Wchodzimy??? 

Potem biegniemy w deszczu za rękę, trochę nie wierząc w to, co się stało. Wchodzimy jako ostatnia młoda para. Miejsca czekają w pierwszym rzędzie.

Franciszek podchodzi do nas. Uśmiecham się. Pokazuję na mojego męża: 

– He’s my treasure. – A papież patrzy nam w oczy, uśmiecha się ciepło i błogosławi.

Ta wyprawa to było moje K2. 

Marzenia się nie spełniają. 

Marzenia się spełnia. 

Już teraz wiem, że to prawda.

To była pierwsza “szkolna” opowieść Justyny Iwanus. Niektórzy studenci naszej Mistrzowskiej Szkoły Storytellingu Biznesowego zostawali z nami na drugi rok. Justyna – jako jedyna w historii – po dwóch latach została z nami na jeszcze kolejny. W czasie tego trzeciego, swoje opowieści pisała już z łóżka. 

Po K2 w jej życiu wyrósł Mount Everest. Góra cierpienia. Wyrok przyszedł znienacka. I nagle na wszystko było już za późno…

Tylko nie na cud.

Przez trzy lata modliliśmy się razem o niego. Wierzyliśmy, że przyjdzie. Tak mocno. 

Cud uzdrowienia nie został jej dany.

Za to ona została dana nam, jako cud.

Każdemu z nas inaczej.

Nie zapomnę jej pierwszej prośby, kiedy usłyszała od lekarzy wyrok, na który nie była gotowa.

To nie była prośba o pomoc.

To była prośba, żebyśmy przysyłali do niej SMS-em swoje intencje. 

– A ja będę się za te Wasze sprawy modlić i ofiaruję za nie moje cierpienie.

Kiedy dzwoniłam do niej znad jeziora Galilejskiego, by razem odmówić koronkę do Miłosierdzia Bożego, do wspólnych intencji dorzucała zawsze:

– I we wszystkich prośbach, które tu ze mną leżą na moim łóżku. 

To dzięki niej zaczęłam pisać moją książkę na Jamnej. To jej czytałam fragmenty, a ona wspierała pisanie, kiedy fala niosła mnie w górę. I kiedy opadała w dół. To ona jest w gronie jej wydawców. I obiecała, że będzie jej ambasadorką. – Gdziekolwiek będzie.

Kochała piękno i kawę. Jak ja. Tuż przed moim wyjazdem do Galilei podarowała mi kafeterkę i piękny kubek w kolorze nieba, ze złotym brzegiem.

A potem nagle dosłała mi drugi. 

– Żebyś piła w nim kawę z kimś, kto będzie ci tak bliski, że go do siebie zaprosisz.

To Justyna uczyła mnie chodzić po wodzie. A kiedy wzbierały sztormy, robiła wszystko, żeby nie dać się pochłonąć wzburzonym falom lęku, ale z wiarą patrzeć prosto w oczy Tego, który ją do Siebie woła.

– Najważniejsza jest miłość – mówiła, kiedy po kolei wszystko w jej ciele stawało się coraz bardziej nie jej.

18 sierpnia 2022 r. o godzinie 10 rano Justynka spojrzała Jezusowi w oczy. Wierzę, że już nie jak w zwierciadle, ale twarzą w twarz. 

Miała 55 lat.

To może dziwne, ale czuję, że nie odeszła. Jest tu ze mną. Jest z nami nadal.

Nasza kochana i kochająca, skromna, uważna, słuchająca, piękna, dobra, myśląca o wszystkich, prawdziwa, pełna pokoju i harmonii, z pokorą usuwająca się na drugi plan, cierpliwa nauczycielka, świetna organizatorka, wielbiąca Boga we wszystkim i wszystkich, z dobrym gustem, smakiem i z klasą, delikatna i wrażliwa przyjaciółka ludzi i moja… Justyna…


Dołącz do dyskusji: