Im dłużej się czeka, tym mniej już się czeka?
Monika Górska | 11 listopada 2021
Dzisiaj kilka kartek z książki, tych ostatnio zapisanych. Chcesz?
Zauważyłam kiedyś ciekawą prawidłowość.
Wiele najpiękniejszych rzeczy w moim życiu zaczynało się dziać właśnie w tych momentach, kiedy byłam totalnie zmęczona. Jakby w tym momencie mój mózg zaczynał pracować na znacznie wolniejszych obrotach. Przestawał być kombinującym, wszystko ogarniającym rozumem, kierownikiem w głowie, który wszystko chce zaplanować, ogarnąć świat, ogarnąć siebie.
Zauważyłam, że takie totalne zmęczenie to też idealna okazja, by odpuścić i zaufać. I tak już na nic więcej nie mam sił. A do tego, żeby zaufać siły nie potrzeba. Wystarczy okruszek woli. I te kilka słów, których nauczył nas największy nie-święty naszych czasów, Naeapolitańczyk, ojciec Dolindo. “Jezu, Ty się tym zajmij”.
No ale przecież Jezus to nie biuro podróży, żeby się zajmowało moimi wakacjami.
Jest koniec sierpnia 2018 r. Zmęczona siedzę w tym moim leśnym domku i zaczynam wertować Internety wieczorami i w przerwach na pisanie. To już jest ten moment, że muszę się zatrzymać. I wyskoczyć choć na chwilę. Mam tylko kilka dni, więc ruszę gdzieś w Polskę.
Może Szwajcaria Kaszubska? Tam też jest pięknie. I też mało ją znam. A może tu? Właściciel jest Nowozelandczykiem i dziennikarzem Time’a. Przyjechał do Polski kilka lat temu, ma winnicę i dobre jedzenie.
– Nowa Zelandia, dziennikarz i winnica… No to jest jakiś argument.
Na drugi dzień już tam jestem. Po dobrym śniadaniu kupuję książkę, której autorem jest gospodarz. Zamawiam jeszcze jedną kawę i przez moment jeszcze cieszę się promieniami słońca sączącymi się przez gałęzie drzew przy jeziorze. Nieśpiesznie przewracam kartki.
I nagle jedno słowo przyciąga całą moją uwagę. Stutthof. Tę nazwę nieraz słyszałam w moim domu. I jako dziewczynka byłam z moją mamą w tym pierwszym i najdłużej istniejącym hitlerowskim obozie koncentracyjnym, niedaleko Gdańska.
Czytam, że tu, niedaleko, szły kolumny mężczyzn i kobiet w czasie ewakuacji obozu w styczniu 1945 r. Z 11 tysięcy więźniów, przeżyła tylko połowa. Dlatego ten pochód nazwano Marszem Śmierci.
I nagle czuję, jak robi mi się słabo. Serce przyspiesza do sprintu i oblewa mnie fala gorąca.
Mój dziadek i moja babcia ze strony mamy i mój pradziadek ze strony taty byli w obozie w Stutthofie.
Zawsze mnie dziwiło, że rodzice mojej mamy mieli tak samo na imię. Nie tylko na pierwsze, ale też na drugie! Babcia była Franciszka Ksawera, a dziadek Franciszek Ksawery, Jabłonkowie.
Mieli siedmioro dzieci i bardzo się kochali. Mama mi opowiadała, że moja babcia, Wera, po wojnie mówiła:
– Jak dziadek wróci, to będzie i ósme.
Mieli ogrodnictwo i sklep z kwiatami. Babcia podobno układała piękne bukiety. A o dziadku Franciszku wiem tylko, że był człowiekiem o niezwykłej dobroci. Wszystkim pomagał, wszyscy go lubili.
Na biało-czarnym zdjęciu obejmuje babcię. Ma drobną twarz, ciemną czuprynę i bujnego wąsa. Przed nimi biały, pękaty wózek, w którym siedzi najstarsze ich dziecko, Roman. Elegancko ubrani, babcia przy kości, w długiej sukni, dziadek szczupły, w ciemnym garniturze.
Kilkanaście lat później wychudzeni, w pasiakach, na drewnianych pryczach w zawszonych barakach, będą modlić się za siebie i o powrót do swoich dzieci. Do domu przy ul. Hallera w Starogardzie Gdańskim.
Najstarszy brat mojej mamy, Roman, w czasie wojny jest strażakiem. Świetnie mówi po niemiecku. Pewnego dnia, jedzie do obozu, bo w straży akurat potrzebują kobiet do pracy. Jakimś cudem, kiedy odwozi kobiety z powrotem do obozu, nie ma wśród nich mojej babci. I nikt jakby tego nie zauważa.
Tak się życie ułożyło, że Wujka Romana nigdy nie poznałam. Po wojnie mieszkał w Kanadzie. W piwnicy znalazłam tylko jego rysunki i obrazy. Ale wdzięczna mu jestem, że wykradł z obozu babcię Werę.
A babcia czekała na powrót swego Franciszka. Tak samo, jak moja druga babcia, Maria, na swojego Stanisława. Często patrzyły przez okno. A kiedy pukał ktoś do drzwi, ich serce zaczynało przyspieszać. – Może to on?
Czy myślały o nich w swojej ostatniej godzinie? A może im dłużej się czeka, tym mniej już się czeka?
Dziadek Franciszek nigdy nie wrócił ze Stutthofu. Podobno zginął w czasie ewakuacji obozu. Dwaj świadkowie mówili, że był chory na czerwonkę i umarł po drodze.
Ktoś inny powiedział babci, że widział, jak go zastrzelono.
Babcia Wera zmarła, kiedy miałam 10 lat. Nie zdążyłam jej zapytać, jak długo miała jeszcze na przekór nadziei nadzieję, że te drzwi się otworzą i już nic ich z dziadkiem nie rozdzieli.
Ale pamiętam, jak mówiła: – Najgorsza pewność, jest lepsza od najlepszej niepewności.
Kto by pomyślał, że ta jedna spontaniczna decyzja o wakacjach zmieni w moim życiu tak wiele. I pozwoli mi odnaleźć ślad dziadka.
Cdn.
A jak z tą spontanicznością jest u Ciebie?