Cuda się dzieją
Monika Górska | 8 marca 2018
Dzisiaj opowiem Ci o Marcie…
A właściwie ona sama opowie Ci o sobie. Marta Emilia Bielińska jest… zjawiskowa. Zresztą… przeczytaj jej list i sam się o tym przekonaj.
„Długo już zabierałam się za napisanie tej wiadomości. Czekałam na chwilę, kiedy kroczki mojego życia ułożą się w jakiś ekstrawagancki taniec, którym mogłabym się pochwalić w wielkim świecie. Niestety, moja codzienność to zawsze całkowicie poprawny walc lub sporadycznie dziwaczne wygibasy – nic ciekawego, nic świeżego, nic wnoszącego nową jakość. Historia wzorowej studentki, której czasami coś nie wyjdzie – ot, to wszystko, co mogę zaoferować w mojej historii!” Marta uważa, że każda edukacja powinna zacząć się od Platona więc studiuje równolegle fizykę i filozofię i wybiera się na Oxford na magisterkę z filozofii fizyki. Wrażliwa, pełna wdzięku i jednocześnie skromna. Pisze Ikony, zaczęła kaligrafię i iluminację książek, pływa na żaglowcu Chopin.
Jeśli byłeś na naszej grudniowej konferencji Opowiadaj i Zarabiaj, to znasz ją już trochę. A może nawet sam jesteś jednym z fundatorów jej stypendium w ramach funduszu Stypendialnego Talenty?
Prawie się popłakała, kiedy dowiedziała się, że tylu dobrych ludzi złożyło się na jej roczne stypendium. Zebraliśmy razem 8,5 tysiąca złotych. A ja jestem z Was taka dumna, że już jako absolwenci naszej Mistrzowskiej Szkoły i programu SPS dodaliście Marcie takiego wiatru w żagle.
„Czekałam zatem i czekałam na cud w moim życiu. Budziłam się codziennie z nadzieją, że może to właśnie dzisiaj wydarzy się coś wielkiego, co pozwoli mi na napisanie tej wiadomości w ciekawy sposób. Nie wiem nawet, na co konkretnie czekałam. Może to była jakaś wielka życiowa szansa naukowa, może nieludzki przypływ motywacji do rozpoczęcia czegoś nowego…
Nic takiego jednak się nie zdarzało, więc dalej tańczyłam ten mój poprawny balet po ścieżkach niewielkich uniesień i niezbyt gorzkich rozczarowań.
Dzisiaj siadłam do czytania moich zapisków z początków liceum.
Znalazłam tam historię, którą opowiedziała mi kiedyś moja Mama. Rzecz działa się w Gdyni, w czasach PRL-u. Pewnego dnia jej osiedle obiegła niesłychana wiadomość: na jednym z ówczesnych „biurowców” objawiła się Matka Boska. Podobno kilka osób było świadkami tego niesamowitego zdarzenia. Również liczne grono śmiałków, kierujących się chyba bardziej ciekawością niż nabożną czcią, udało się pod wspomniany budynek i wszyscy byli zgodni: obserwowali dość niecodzienne zjawisko.
Niestety, kolejnego dnia objawienia ustały.
Niedługo potem okazało się, że właścicielowi wspomnianego biurowca udało się dostać coś niespotykanego w tamtych czasach w Polsce – specjalny płyn do mycia szyb, prosto z RFN. Panie sprzątające niezbyt wiedziały, jak mają się posługiwać tak cennym towarem, zatem na wszelki wypadek po prostu spryskały nim szyby i pozostawiły do wyschnięcia. Nieprzetarty detergent pozostawił na całym oszklonym budynku opalizujące na tęczowo smugi.
Najwidoczniej jakaś babinka, nieprzyzwyczajona do kolorów w szarej, PRL-owskiej rzeczywistości, skojarzyła ten przedziwny widok z apokaliptycznymi opisami i w ten sposób plotka powędrowała w świat.
Skończyłam czytać tę historię i przypomniałam sobie wnioski, które z niej wyciągnęłam jako bardzo młoda dziewczyna.
Nie, nie zwątpiłam w cuda.
Uświadomiłam sobie jedynie, że cuda są przeznaczone dla osób wierzących. Nikt przecież nie uwierzył prawdziwie w Boga po tym „objawieniu” – jak zapewne nie przekonał go również Całun Turyński lub inne znaki.
Nikt również nie stracił swojej wiary po ujawnieniu wyjaśnienia całej tej sytuacji. Cuda są dla wierzących. Musisz mieć najpierw wiarę, by cuda zaczęły mieć dla Ciebie wartość.
Postanowiłam zatem zacząć od tej wiary; wyciągnięcia piękna szarej codzienności, po której dróżkach drepczę sobie każdego dnia. Znalezienia w niej pokoju i płynącej z niego radości. Pogodzenia się z tym, że doszłam do tak oczywistego wniosku – nieprzecenionej wartości dnia codziennego, a nie jakichś wielkich odkryć intelektualnych. Kiedy będę w zgodzie ze sobą, wypoczęta – wtedy odzyskam prawdziwe szczęście, którym będę mogła się podzielić z innymi.
Napisałam coś, co brzmi pewnie bardzo przemyślanie. Moje myśli takie trochę są – przemyślane, jednak również trochę nieuczesane. Przede wszystkim – od serca.
W moim życiu jest bardzo dużo biegania – i fizycznego i psychicznego – i potrzebowałam takiego czasu wyciszenia. Już w styczniu skończyłam pisać licencjat, tydzień temu skończyłam sesję (wszystko zdane, na filozofii same 5, a na fizyce 5 i 4), na jeden dzień pojechałam do Budapesztu, po czym wróciłam do Gdańska, do domu.
Przez pierwsze dni siłowałam się z aplikacjami na szkoły letnie, jednak terminy nie goniły mnie aż tak bardzo. Udało mi się stracić trochę czasu – w bardzo pozytywnym sensie, nie pamiętam kiedy ostatnio nie czułam na sobie presji robienia czegoś na „już”. Za 4 godziny wracam do Krakowa, w poniedziałek mam jeszcze jeden dodatkowy egzamin z angielskiego. To tylko przygrywka – za tydzień życie wróci do normalnego biegu.
Mam nadzieję, że nie zapomnę tego spokoju wewnętrznego, który mam teraz. W ciszy rodzą się historie i przemyślenia. Tylko od nas zależy, jak bardzo wartościowe będą.
I pomyśleć, że siadając do pisania tej wiadomości miałam pustkę w głowie i chciałam tylko dać znać o mojej konferencji w Lugano!
Wspomnę o tym zatem na koniec tej wiadomości, choć w zasadzie wszystko już powiedziałam. Jadę na dwa dni do Lugano na konferencję, na początku marca. Mam referat o metafizyce bycia prawym i lewym – wiem, nie brzmi to zbyt poważnie 😉 Mój samolot ląduje w Mediolanie. Jejku, brakuje mi słów żeby opisać, jak bardzo serce mi się już wyrywa do Włoch!
Mam nadzieję że u Was wszystko dobrze! Przepraszam za interpunkcję, piszę trochę na kolanie (a z pewnością na walizkach) i mogłam nie zwrócić na nią wystarczającej uwagi.
Pozdrawiam serdecznie,
Marta
I co myślisz? Będzie z tej mąki chleb?
>>> Jak sprzedawać bez sprzedawania?