Ciągle mnie to zadziwia.

Monika Górska | 2 maja 2024
Myślę o Tobie serdecznie na Adriatyku. Jak się raz połknie żeglarskiego bakcyla, to na to nie ma szczepionki 🙂 Nawet, kiedy zdarzają się takie dni jak ostatnio, kiedy delfiny miały ze mnie niezły pożytek… po raz kolejny doświadczyłam, jacy ważni są ludzie blisko, kiedy się nie ma już siły na siebie…
Ale bezkres morza i niebo to już przedsmak pustyni…


Dzisiaj mam dla Ciebie niesamowitą opowieść. Tyle się z niej można nauczyć. Nie tylko o życiu, ale i o… storytellingu! Przesłał mi ją Wojtek, by pomóc mi podjąć dobrą decyzję. I dał mi zielone światło, żebym się nią z Tobą podzieliła:
Jakieś dziesięć lat temu byłem aspirującym biegaczem z solidną nadwagą. Byłem już stary i obolały od życiowych potknięć. Swoją przestrzeń znalazłem w bieganiu na długim dystansie. Dzięki temu sporo się zmieniło w moim życiu.
Tamtego dnia był upał. Start Wielkiej Pętli Izerskiej w Szklarskiej Porębie zgromadził wiele znakomitości świata sportu. Sam naliczyłem kilku mistrzów świata różnych dyscyplin. Pośród nich coraz bardziej pewny siebie ja. Raptem z miesiąc wcześniej przebiegłem Półmaraton Karkonoski w gronie samych ludzi – żył, chartów wyścigowych. Nie byłem wtedy nawet ostatni. Tym razem w głowie brzęczała mi coraz bardziej dziarska myśl o zrobieniu dobrego wyniku. To było dziwne, ale biegi górskie biegałem szybciej niż takie zwykłe półmaratony. Byłem do tego w coraz lepszej formie, a do biegu miałem przygotowane zapasy żeli energetycznych, elektrolitów i napoje izotoniczne.
Startowałem z samego końca stawki. Tak robiłem od kilku lat. Początkowo, żeby nikomu nie przeszkadzać, a z czasem, by wyprzedzać po drodze coraz więcej biegaczy. To była moja tajna broń i forma niezłego dopalacza.
Ruszyliśmy. Pierwsze kilometry spokojnie, żeby złapać rytm. Stopniowo przyspieszałem. Do Polany Jakuszyckiej dotarłem już wyraźnie w pierwszej połowie stawki. Dostałem takiego pałera, że nic mnie nie mogło zatrzymać. Nawet to, że na punkcie nawadniania nie było już nic do pobrania. Miałem jeszcze żele, a woda będzie za kilka kilometrów na górze – na kopalni Stanisław. Gnałem zatem dalej w uniesieniu.
Kryzys zaczął się kilkaset metrów przed Kopalnią. Pierwsze dreszcze i osłabienie. Do szczytu jednak tylko kilka minut. Zjadłem żel i z ustami pełnymi jego słodyczy docisnąłem jeszcze, by jak najszybciej popić go wodą.
Na szczycie jednak zastałem zwijany właśnie punkt nawadniania. Brak wody. Wszystko już wypite. No taki upał mamy…
Ścięło mnie dosłownie. Dalej tylko człapałem. Przeszedłem z kilometr, może dwa. Trochę ludzi mnie wyprzedziło. Na pytanie: czy coś się stało? – machałem tylko ręką z rezygnacją. W końcu kompletnie przegrzany ległem na kamieniach opodal trasy.
Wypatrywałem sępów. Kruków. Przynajmniej much. Przyjdźcie i wyrwijcie mi wątrobę! Nic z tego. Leżałem z pół godziny. Wyprzedzili mnie wszyscy. Wielu pytało, czy mi pomóc. Mi nie można już pomóc. Ratujcie siebie. Byłem pewien, że już się nie zwlekę.
Po kolejnych paru minutach jednak usiadłem. Powoli wstałem. Ruszyłem spokojnym marszem przed siebie. Niebawem dotarłem do lasu. Cień mnie owionął przyjemnym uczuciem ulgi. Pozwoliłem sobie na lekki trucht.
Tak dotarłem do ostatniego punktu z wodą, gdzie było jej jeszcze mnóstwo. Alleluja! Piłem. Polewałem się. Napełniłem bidony. Dziewczyna do tego oznajmiła, że do mety to już tylko z górki te parę kilometrów.
Zjadłem resztę żelków i elektrolitu i pognałem, jakby nie było jutra. Po drodze mijałem kolejnych umęczonych skwarem i trasą biegaczy, którzy ze zdziwieniem krzyczeli z uznaniem, bo oto byli świadkami zmartwychwstania.
Do stadionu dobiegłem, nie wiem dosłownie kiedy. Wbiegając na bieżnię, dogoniłem kobietę, która, jak mnie zobaczyła, to zebrała się w sobie i wystrzeliła ile sił do przodu. Wyrwałem za nią. Ostatnia prosta i sprint dwojga niedawno jeszcze ledwie żywych, którzy teraz zdawali się walczyć zawzięcie o najwyższą stawkę.
Spiker krzyczał w uniesieniu z zachwytu nad tym finiszem. Wpadłem na metę i… parę kroków dalej padłem na murawę. Leżałem tam i nie wstawałem wyczerpany, ale szczęśliwy, że to jednak ukończyłem. Wszystko mnie bolało, a jednocześnie moje serce śpiewało, a umysł nie dopuszczał do siebie żadnej myśli.
Po co o tym piszę? Bo to jedno z najważniejszych doświadczeń w moim życiu. Padłem i zrezygnowałem. Zebrałem jednak resztki sił i jednak się odbudowałem. Dałem chwilę później z siebie znowu wszystko. To wydarzenie mnie ukształtowało na długie lata. Dało mi umiejętność przetrwania.
Mimo że przypłaciłem to odwodnieniem, skrajnym zmęczeniem i poparzeniami, to pozostało mi wspaniałe wspomnienie.
I pewność, że zawsze dam sobie radę.
Czy po latach podszedłbym znów do tego startu? Bez chwili wahania!
Nie wiem, czy moja opowieść w ogóle coś Ci da. Sprowokowałaś mnie w końcu do odpisania. Zatem teraz zostawiam Cię z tą historią i życzę najcudowniejszych wrażeń.
I wspomnień.
Wojtek
Ta opowieść mnie dogłębnie poruszyła. I mocno zabrzmiało mi w sercu to jedno, ostatnie słowo. Wspomnienia.
Kiedy objeżdżaliśmy z Tymkiem na rowerach Bornholm, kiedy w ścianie deszczu schodziliśmy z przełęczy do Murowańca, kiedy łapaliśmy stopa na Południowej Wyspie Nowej Zelandii i zaglądaliśmy do domku Hobbita, kiedy wyglądaliśmy przypływu na wyspie Saint Michel, kiedy obchodziliśmy po klifach oszałamiającą zielenią wyspę Guernsey i podziwialiśmy sekrety domu Victora Hugo, kiedy szliśmy w ubiegłą Wielkanoc Via Dolorosa, a potem zmoczeni w deszczu wędrowaliśmy z Tymkiem moją ukochaną ścieżką nad Jeziorem Galilejskim, tam wszędzie tworzyliśmy nasze wspomnienia…
One potrafią tak dobrze rozgrzać nasze dzisiaj. A kiedyś, gdy mnie już nie będzie, zostaną z nim. Czuli strażnicy pamięci. Może nie zawsze byłam dla niego najlepszą mamą, ale daliśmy i dajemy sobie piękne wspomnienia.
Zawsze mnie zadziwia, jak wielką moc mają opowieści. Mimo że tego od tylu lat uczę i widzę każdy element struktury, jeśli są dobrze skonstruowane, sama się im poddaję.
Wojtek mnie swoją opowieścią ośmielił. Tyle mamy wspólnego. Nadwaga, stara, obolała od życiowych potknięć… więc może i dla mnie jest jakaś szansa?
Więc plan jest taki, że w przyszłym roku wystartuję w Maratonie Pustyni. A teraz powoli zbieramy ekipę na listopad, na mistyczną pustynię Tadrart. Może serce Ci właśnie zapałało i chcesz ruszyć z nami?
PS. Bardzo dziękuję za każde słowo wsparcia i modlitwę. W ostatnim tygodniu szczególnie: Ani M., Ani P., Elżbiecie P., Ewie D., Katarzynie Z., Łukaszowi M., Małgorzacie O., Marii Sz., Marzenie J., Monice P., Markowi G., Zenobii O.
