A Ty masz taką swoją miarę?


Monika Górska | 4 kwietnia 2023

Kamera się nagle zatrzymuje. 

No nie, to się nie dzieje. Koniec taśmy. Tej ostatniej. Miałam kilka kaset i wszystkie zagrałam. Co teraz??? Przecież to najważniejsza chwila. Po to tu przyjechałam. Przecież ja muszę mieć ujęcia stąd!

Na szczęście w podziemiach bazyliki św. Piotra są toalety – wchodzę tam i przeglądam moje kasety. Na dwóch czy trzech widzę jeszcze w okienkach z plexi małe brązowe obrączki zwiniętej taśmy. Wkładam do kamery i sprawdzam, ile mi jeszcze zostało. Ręce mi drżą, serce galopuje. – Muszę się pilnować, żeby w tym dygocie teraz nie zrobić jakiejś kuchy! Jeden nieopatrzny ruch i zmażę cenny materiał. 

Wygląda na to, że na wszystkich kasetach zostało mi łącznie jakieś cztery minuty. To powinno wystarczyć! W najgorszym razie skasuję coś jeszcze z początku kolejki.

Idę. Wchodzę do bazyliki… gdzieś tam, na końcu, w oddali, leży w tych swoich czerwonych butach On. Papież. Ojciec.

Czas nagle jakby zwalnia. Serce dudni. Idziemy krok po kroku. Co chwilę przystajemy. I ruszamy znowu. Filmuję zakurzone buty i twarze. Teraz już przejęte. Skupione. Wreszcie dochodzę przed Jana Pawła II. Leży podeszwami do mnie. On – pielgrzym świata. Niemal noszony na rękach przez miliony ludzi na całym świecie. Teraz taki bezbronny. Ręce mi tak drżą, że nie jestem w stanie utrzymać prosto kamery. Popychają mnie z prawa i lewa. Co chwila wyrasta przede mną czyjaś głowa lub ręka. Nie mam szans, żeby się zatrzymać. Choć na chwilę. I te buty, i papieża choć z daleka sfilmować. A już mnie przeganiają. To po to było te kilkanaście godzin w kolejce? …

Wychodzę z bazyliki załamana. Zazdroszczę ludziom, którzy dopiero wchodzą przez bramę z drugiej strony. Nie nakręciłam ani jednego dobrego ujęcia. I nie zdążyłam pożegnać się z papieżem. Czuję, jak rośnie we mnie fala złości… i smutku…

Przystaję na chwilę w przedsionku. Znowu łykam łzy. Ludzie mijają mnie, wychodzą z bazyliki. Teraz dopiero czuję, jak bardzo jestem zmęczona. 

Nagle robi się wokół mnie jakieś zamieszanie. Porywa mnie grupa ludzi, którzy idą w kierunku drewnianej bramki, za którą stoi kolejka do wejścia. I znowu, jakby Morze Czerwone się na chwilę otwarło i… Z powrotem jestem w bazylice… Adrenalina rośnie. Zalewa mnie fala uniesienia. Tym razem, za jakimś cudownych zrządzeniem Opatrzności, mam chwilę, żeby przystanąć. I nakręcić kilka ujęć. No sama sobie bym tego nie wymyśliła!

Jak zawsze, kiedy filmuję, włącza mi się w mózgu jakiś tajemny tryb. Ja, na co dzień nieraz roztargniona, czasem z głową w chmurach, teraz mam widzenie ostre jak skalpel. Koncentruję się w pełni na tym, co tu i teraz. I co może posłużyć filmowi. Wszystko inne usuwa się jakby w tył jak odjeżdżające nagle dekoracje w teatrze.

Tak jest i teraz. Choć telewizje pokazywały go z bliska, ja filmuję Papieża dyskretnie, w dalszym planie. I tylko robię długie zbliżenie jego czerwonych butów… staram się opanować drżenie… I w tym momencie taśma się kończy.

Uff… udało się…

Wychodzę szczęśliwa. Przystaję jeszcze w przedsionku, żeby uspokoić oddech. Tylko jaka szkoda, że w moim trybie profesjonalnym, nie byłam w stanie choć na chwilkę spojrzeć na niego i pożegnać się jak z Ojcem. Ja, Monika, którą wymyślił… 

Do dzisiaj nie mogę w to uwierzyć. Nie wiem, jak to się dzieje, ale kolejna grupa porywa mnie ku tej samej drewnianej bramce, którą już przed chwilą wchodziłam. Chowam kamerę do torby. I idę do niego. Teraz już nie jak reżyser, ale jak córka… 

I nie wiem, jak to się dzieje, że nikt mnie nie przegania. Tym razem mam tyle czasu, ile chcę, żeby po raz ostatni z nim porozmawiać. A potem, już dalej, pod filarem jeszcze długo się modlić…

Wychodzę na plac otoczony kolumnadą, który z tej strony wygląda jak antyczny teatr… Patrzę w ostatnie okno na trzecim piętrze, które mi pokazał Adam Bujak. I mam wrażenie, że patrzy na mnie zza firanki… Uśmiecha się do mnie… i mi błogosławi.

Jak dobrze, że zabrałam tu jednak kamerę i, jak to dokumentalistka, mogę to wszystko udokumentować. Jaka to niezwykła szansa móc rejestrować Historię, która tworzy się na moich oczach. Ocalić od zapomnienia.

Potem powstaje z tego materiału film. Dwa wątki odpowiadają w nim na przemian historię szewca z Kalwarii Zebrzydowskiej, co to papieżowi robił buty, i człowieka, który tutaj na ziemi, nie oszczędzając ani na moment siebie, prowadził nas do nieba. 

I dlatego tak właśnie nazwałam ten ni to film dokumentalny, ni to medytację. „Buty do nieba”. W sobotę znowu przypomniała go TVP. I tak już od 18 lat… Tutaj zobaczysz jego fragment.

Wtedy też zrozumiałam, że miarą świętości jest nie to, jak bardzo pokażesz swoją moc, ale jak staniesz bezbronny ze swoją słabością. 

Za życia. A okazuje się teraz, że nawet czasem i po śmierci. Kiedy ci, którzy tak ochoczo i pospiesznie wznosili pomniki, z jeszcze większym zapałem je obalają.

Od dawna zastanawia mnie jak szybko i bezwzględnie potrafimy osądzać innych. Zwłaszcza tych, od których otrzymywaliśmy najwięcej dobra. Jakby świerzbiły nas kamienie u ręki… Jakbyśmy w nieustającej pogoni za ideałem, przeoczyli człowieka. A może to pokaźna belka w moim oku nie pozwala mi widzieć, kim naprawdę jest?

I jeszcze jedną miarę świętości odkryłam, patrząc na życie Jana Pawła II. Nie to, jak wysoko urośniesz, ale jak nisko potrafisz się pochylić.

Jak matka, która przykuca przy dziecku, żeby spojrzeć mu w oczy i rozmawiać z nim na jego poziomie. Najpierw wybaczyć. Potem zrozumieć. I zawsze kochać. Nie musi być idealna. I chyba nigdy nie jest. Ale kocha swoje dziecko najlepiej, jak potrafi. I zawsze znajdzie dla niego czas.

Jak Jezus, przepasany ręcznikiem i z dzbanem wody na podłodze Wieczernika, przy stopach swoich uczniów. Jak sługa, jak niewolnik. Nie jak Bóg.

W bezinteresownym darze z siebie.

Świętym zostaje się nie od święta, ale na co dzień. I na klęcząco.

I w takim duchu życzę Tobie, i sobie, przeżywania każdego dnia tego tygodnia. Żeby był dla nas naprawdę Wielki.


Dołącz do dyskusji: